Nie można tego powiedzieć o krakowskiej formacji Cinemon. Choć trudno muzykom odmówić polotu, umiejętności i rasowego brzmienia, to jednak koncert był studium rockowej nudy. Cały problem grupy polega na kompozycjach, które prezentują kopie bardzo typowych, rockowych piosenek, choćby spod
znaku Jacka White'a, czy Black Keyes.
Już po dwóch pierwszych utworach bez trudu można było przewidzieć konstrukcje kolejnych. Wstęp oparty na chwytliwym riffie, mocne wejście sekcji rytmicznej, kilka około blues rockowych wstawek i spektakularny refren. Receptura bardzo dobrze znana i wykorzystywana przez większość popowych wykonawców. Nie zabrzmiała ani jedna nuta wykraczająca poza rockowe standardy.
Publiczność o niezbyt porywającej liczebności, słuchała formacji w skupieniu, niejako spijając sztampę wydobywającą się z głośników z coraz to większą częstotliwością. Pomimo apelu frontmana, aby wstać,
potańczyć i zwyczajnie się pobawić, słuchacze z uporem pozostawali w bezruchu.
Zdawać by się mogło, że twórczość zespołu nie specjalnie zachwyciła odbiorców, ale oklaski po zakończeniu koncertu zadudniły z taka siła, że muzycy bisowali.
OD AUTORA
Wielokrotnie zdarzało mi się deklarować szczerą nienawiść do rock'n'rolla. Więc nie dziwi fakt, że kiedy usłyszałem Cinemon uszy wywinęły mi się na lewą stronę. Autentycznie wkurzają mnie muzycy, którzy mając wybitny warsztat i rasowe brzmienie, odgrywają sztampę ku uciesze „publisi”. Czy wystudiowane i doskonałe granie na instrumencie musi iść niemal zawsze w parze z brakiem jakiejkolwiek kreatywności?