Koncert zapoczątkował tegoroczną edycję cyklu „105% mocy”, który w ubiegłym roku funkcjonował na innych zasadach niż obecnie. Wcześniej biletem wstępu był dobrowolny datek na rzecz hospicjum. Teraz koncerty są biletowane, ale dwie godziny przed rozpoczęciem występu zaproszonej gwiazdy, w holu kina Kryterium, specjaliści promują zdrowy tryb życia. W minioną sobotę można było zasięgnąć wiedzy na temat dawstwa, czy to szpiku, czy organów. Przejdźmy jednak do artystycznej części wieczoru.
Czym charakteryzuje się ta niby nowa fala „artystów” zwanych songwriterami? Po pierwsze dobrze jeśli twórca kompozycji słowno - muzycznych obdarzony jest zadumaną facjatą, wyrażającą głębokie przeżycia wewnętrzne. Wymagane jest także, aby taki wykonawca potrafił opanować mimikę. Chodzi o to, aby żaden grymas nie zniekształcił posągowej powagi, a wzrok pozostawał niezmiennie posępny.
Oprócz „artystowskiego” wizerunku, potrzebny jest atrybut. Najlepiej gitara, bo ten instrument od razu kojarzy się z „piosenkowaniem”. Po trzecie taki songwriter nie może być wirtuozem. Co najwyżej pięć akordów w zestawie. Żeby songwriter mógł faktycznie zaistnieć jako przedstawiciel innej kasty niż autor piosenek, czy bard z Krainy Łagodności, potrzebuje zespołu złożonego z muzyków sesyjnych.
Leskiemu, czyli Pawłowi Leszoskiemu udało się zostać prawdziwym songwriterem, gdyż spełnił wszelkie wymagania. Publiczność w liczbie około 60 osób nie miała wątpliwości, że teksty wyśpiewywane przez stylowego brodacza, tętnią pulsem jego duszy. A tę Leski posiada bardzo wrażliwą i poetycką.
Nie dajmy się jednak zwieść najprostszym skojarzeniom. Mamy wszak do czynienia z songwriterem, a nie poetą. Dlatego opowieści o emocjach, wyśpiewane z zerową charyzmą, były raczej stonowanym opisem pełnym wyrafinowanych - a jakże – obserwacji: „Przepłynął dreszcz, przez włókna nerwu”, czy równie wykwintnych metafor: „Nabieramy wody w szalupy spojrzeń”.
Słowa poukładane z ogromną dbałością o sens i przekaz oraz literacką formę sprawiły, że nawet muzyka wydała się być wybitna. Oczywiście muzycy sesyjni doskonale odnajdują się w banalnych pochodach akordowych, ale stylizacja na americanę, folk oraz domieszka dream popu, to w istocie zabiegi niezmiernie odkrywcze. Leski zabrzmiał niemal tak samo oryginalne jak albumy Passengera, Bon Iver sprzed 10 lat albo Bonniego „Prince” Billy'ego sprzed ponad 15.
Publiczność jednak szczodrze obdarowywała „artystę” oklaskami. W końcu to jeden z polskich, a nie jakichś importowanych songwriterów. Śpiewa po naszemu, gra po ichniemu, ale jest nasz, biało - czerwony i należy być z tego dumnym. Swoją drogą americana w wydaniu nadwiślańskim to dość karkołomne przedsięwzięcie, ale wśród songwriterów jest elementem obowiązkowym. Przy okazji muzyk sesyjny, który posiadł umiejętność grania na banjo, znajdzie zajęcie.
Słuchacze z Clubu 105 domagali się bisu tak usilnie, że zabrzmiała jedna piosenka nadprogramowa.
To zresztą było do przewidzenia po wcześniejszych reakcjach audytorium. Nie mogło być inaczej.
OD AUTORA
Songwiterska liryka po prostu chwyta za serce... ale tylko tych, którzy potrafią odczytać jej głębię.
Świat pełen jest przecież grubiaństwa. Przedstawiciel niewrażliwego sortu odbiorców, zapewne pokusiłby się o wyśmianie Leskiego, czy Skubasa. Mógłby nawet podjąć próbę wyszydzenia takiego Korteza, który zasłynął nieziemską poetyką w utworze „Pocztówka z kosmosu”.
Swoim songwriterskim stylem, opisał trudy rozłąki z ukochaną podczas pobytu na orbicie okołoziemskiej. Cytat: „(...) sikałem w torebki i jadłem jak pies. ”. Za to powinniśmy cenić tego typu „artystów”, bo nadają sens grafomanii i wynoszą ją na piedestał, zachwycając coraz to większe rzesze słuchaczy. Mam nieodparte wrażenie, że moda na songwriterstwo dopiero się rozkręca. Czekam z niecierpliwością na kolejnych domorosłych tekściarzy z gitarą.