Minęło już ponad dwadzieścia lat od pańskiego debiutu reżyserskiego. W 1994 zrealizował pan „Czego nie widać” Michaela Frayna. Teraz w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym, również proponuje pan widzom komedię. Czy można powiedzieć, że komedia to pana domena?
- Wychowałem się w Teatrze Syrena, który kojarzy się jednoznacznie z komedią. Kolegowałem i przyjaźniłem się z gwiazdami polskiej rozrywki. Oni nauczyli mnie, jak patrzeć na komedię, czy farsę, które są niezwykle trudne. Wymagają precyzji i matematycznej dyscypliny. Jeśli ktoś nie potrafi przestrzegać podstawowych prawideł tego gatunku, to w ogóle nie powinien się tym zajmować.
Dlaczego „Allo, allo”, historia znana z małego ekranu, zagości teraz właśnie na deskach BTD?
- To jest już moja trzecia sztuka tutaj. Wcześniej mój serdeczny przyjaciel ś.p. Edek Żentara zaproponował, abym wystawił spektakl z okazji objęcia przez niego stanowiska dyrektora w 2004 roku. Potem poznając tutejszy zespół, narodził się pomysł na przedstawienie „Stosunki na szczycie”, a w trakcie przygotowań trafiła do mnie sztuka „Allo, allo”. Kiedy przeczytałem tekst to uznałem, że Wojtek Rogowski jest urodzonym Rene.
Czyli jest to realizacja pomysłu sprzed ponad siedmiu lat. Czy adaptacja sprawiała jakieś problemy? To w końcu serial swego czasu bardzo popularny. Jak udało się panu zawrzeć specyfikę atmosfery francuskiej kawiarni w jednym spektaklu. Perypetie bohaterów były opowiadane przecież przez kilkaset odcinków?
- Nie było to szczególnie trudne, bo to autorzy serialu napisali sztukę teatralną, która została przez panią Szczerskowską przetłumaczona. Natomiast serial obejrzałem po raz pierwszy, dopiero trzy tygodnie temu. Jestem zafascynowany grą aktorską anglików. Poza tym uwielbiam humor angielski. To jest dowcip troszkę z dystansem, gdzie powodem do śmiechu są sytuacje.
Akcja „Allo, allo” toczy się w okresie II wojny światowej. Czy śmiech oparty na kanwie tragedii tego konfliktu , rzeczywiście jest możliwy?
- Moje pokolenie zostało wychowane na epatowaniu wojenną traumą. Każda wojna niesie ze sobą tragedię. Nie można jednak zapominać o tym, że także w tym czasie działo się wiele innych rzeczy. Ludzie żyli, przyjaźnili się, kochali, knuli intrygi i zdradzali. To wszystko jest zawarte w opowieści przy tych czterech stolikach Kawiarni Rene. Francuzi może nieco inaczej niż my przeżywali okupację, ale też było cierpienie i gorycz. Osobiście uważam, że jest już czas na to, abyśmy nieco inaczej na to spojrzeli. Miejmy szacunek do wydarzeń historycznych, ale pozwólmy sobie na dystans. Wojna w spektaklu „Allo, allo” jest tylko tłem, bo to tak naprawdę to historia o ludziach.
Czyli zobaczymy klasyczną farsę o ludzkich przywarach.
- W tym przedstawieniu są wszystkie cechy charakteryzujące społeczeństwo, nie ważne czy nasze, czy francuskie. Wszystko opiera się na takich relacjach, aby ktoś miał na kogoś haka. Widz odnajdzie intrygi i kombinatorstwo, z którym spotyka się w codziennym życiu. Lata się zmieniły, mentalność nasza także, ale w każdym z nas coś takiego siedzi, żeby komuś jakoś zaszkodzić i jeszcze wyjść na swoje. Jest to bardzo wdzięczny materiał na komedię.
To o czym pan mówi, to także cecha charakterystyczna angielskiego dowcipu, który skupia się na relacjach międzyludzkich. Jakby pan ocenił działające obecnie polskie kabarety? Pytam o to, bo patrząc na aktualną kondycję rozrywki w Polsce, można odnieść wrażenie, że brak kagańca cenzury, prowadzi do tego, że dowcip staje się płytki i wulgarny.
- Wydaje mi się, że obecnie w programach kabaretowych, wszyscy są niepełnosprawni. Seplenią albo kuleją, czy są połamani. To pewnie jest to zarys charakteryzujący nasze społeczeństwo. Mi jednak bliższy jest kabaret Dudka, Starszych Panów, czy wczesna Egida. Do dziś, kiedy czytam teksty, które poruszały kwestie polityczne, to urzeka mnie bardzo literacki język. Wolę humor, gdzie nie trzeba ściągać spodni, żeby się ludzie śmiali.
Czy „Allo, allo” wzbogacą elementy dobrego kabaretu?
- Tak, postarałem się o to, aby akcję przeplatać piosenkami. Poprosiłem Iwonkę Kusiak i Adasia Bałdycha, aby napisali je wspólnie. Chciałem przełamać trochę formę, żeby to nie była taka nostalgia komediowa. Zależało mi, żeby oprócz zabawy, która jest w tekście, była jeszcze zabawa zdarzeniem. To pomogło podkreślić wizerunek życia w kawiarni, siedzibie gestapo i w gabinecie pułkownika.
Komedie były, są i będą wystawiane. Publiczność lubi się śmiać i bawić. Natomiast wciąż, kiedy ktoś mówi, że: „idzie do teatru”, akcentuje duże „T” sugerujące wyrafinowany gust i obycie kulturalne oraz udział w spektaklach artystycznych, czy wręcz awangardowych. Jakby pan się odniósł do "filozoficznego" pytania. Czy rozrywka jest sztuką, czy to sztuka jest rozrywką?
- Rzeczywiście dość trudne pytanie. Myślę, że powinny to być kwestie równoważne. Rozrywka i tzw. "wielka sztuka", powinny działać na odbiorcę i dać mu spełnienie. Jest to możliwe tylko wtedy, kiedy autor nie dopuszcza się manipulacji i działa uczciwie. Nie mam tu na myśli tylko teatru, ale także inne dziedziny twórczości. Jeśli obcowanie z obrazem, da komuś poczucie lekkości i zadowolenia, to można to traktować w kategoriach rozrywki. Natomiast jeśli nawet „błaha” farsa, nasunie przemyślenia lub zaspokojenie np. w kwestii języka literackiego, to możemy także mówić o dziele sztuki.
Dziękuję za rozmowę.