Podczas minionego wieczoru w Clubie 105 muzycy Decapitated pokazali, że prawdziwa pasja zawsze się obroni. Zdecydowanie gorzej wypadły trzy formacje, których zadaniem było rozgrzanie publiczności.
Pierwsza grupa, która zaprezentowała się na scenie, szczecinecka Materia, pomimo usilnych starań nie poruszyła słuchaczy. Fakt ten nie dziwi, gdyż opieranie swojej muzyki wyłącznie o technikę i efekciarstwo nie wnosi zbyt wiele. Każdy kawałek brzmiał właściwie tak samo, a rytmiczne łamańce mogły zachwycić jedynie ortodoksyjnych fascynatów djentowej wirtuozerii. Zdawało się jakby grupa ciągle szukała drogi rozwinięcia utworu, co nie następowało. Czyto techniczne kompozycje wypełniała muzyczna pustka.
Kolejny skład Thy Disease z Krakowa również nie pokazał nic szczególnie poruszającego. Elektroniczne sample, które miały dopełnić brzmienia grupy, niknęły w potężnych pasażach gitarowych. Członkowie ubrani wedle prawideł metalowego imagu nie błysnęli charyzmą. Krakowski zespól cierpi na brak pomysłowości, nie wspominając już o oryginalności. Utwory zaprezentowały totalną sztampę.
Dopiero, kiedy na scenie pojawił się zespół The Sixpounder wieczór nabrał konkretnych barw. Rock'n'rollowa motoryka i ciężkie brzmienie stworzyły mieszankę, która zachwyciła publiczność. Muzycy zademonstrowali, że nawet w tak nadętej stylistyce jaką jest metal, można mieć do siebie dystans. Same kompozycje nie wykraczały poza sztywne ramy gatunku, ale atmosfera zabawy ujęła słuchaczy,
którzy pod sceną z pełnym zaangażowaniem oddawali się aktywności fizycznej.
Natomiast zespół Decapitated, jako gwiazda wieczoru sprawdził się idealnie. Potężne, monumentalne brzmienie i soczyste riffy niejako przypomniały, na czym polega death metal. Nie chodzi o efekciarstwo, czy silenie się na ekstremum. Najważniejsza jest muzyka, która wybrzmiewa autentyzmem. Solówki gitarzysty Wacława Kieltyka były pokazem erudycji. Zamiast hiperszybkich przebiegów po gryfie, czy popisów wirtuozerskich zabrzmiały proste pojedyncze dźwięki, które nadawały utworom przestrzeni. To właśnie element przestrzeni sprawił, że Decapitated pomimo bardzo typowego repertuaru zabrzmiał świeżo i porywająco.
Niczym z wnętrza rozszalałego tornado co rusz wyłaniały się solidne, pojedyncze akordy zalewające salę falą ciężaru i drapieżności. Wokalista z kolei nie wdawał się w zbędne dyskusje z publicznością, prezentując się jako charyzmatyczny frontman, który doskonale zna swoją rolę na scenie.
Reasumując, wieczór pod hasłem "Blood mantra" był nierówny pod względem repertuarowym. Jednak arcymistrzowski występ Decapitated zrekompensował miałkość wcześniejszych formacji. Klasa, potęga i pasja sprawiły, że gatunkowa sztampa zniknęła. Nie dziwi fakt, że Decapitated to gwiazda światowego formatu.