Filip Karaś jest osobą dość znaną w naszym mieście, gdyż co jakiś czas pojawiał się na scenie, czy to podczas przeglądu Łowcy Talentów, gdzie zdobył I miejsce w duecie z Jakubem Kotwicą, czy na tegorocznej Hanzie. Tym razem zaprezentował pełnowymiarowy recital, oparty na polskich tekstach i bardzo autorskich interpretacjach.
Nie jest to nic zaskakującego, gdyż każde pokolenie licealistów miało, ma i mieć będzie młodych miłośników piosenki aktorskiej, czy literackiej. Forma młodzieńczego buntu przybiera różne formy. Negacja popkultury przez prezentację klasyki słowa i wyrafinowanej formy muzycznej zawsze była obecna.
Karaś przygotował program dość zróżnicowany. Na początek zaserwował kilka dowcipnych piosenek jak „Herbatka” z repertuaru Kabaretu Starszych Panów, „Botox” Bartosza Porczyka, czy przezabawny utwór „Ja mamusia i ty” ze spektaklu „Neapol 19:03”. Następnie przyszedł czas na teksty liryczne Kofty, Grechuty, czy Krajewskiego.
Nie można artyście odmówić talentu i zawziętości, a raczej żarliwości. Choć zabiegi aktorskie nie wypadły idealnie, to głos i świetna - nie przesadzona dykcja, nadały tekstom należytego wydźwięku. Widać było, że trema usztywniła młodego wykonawcę, gdyż wspomniane wcześniej aktorskie ozdobniki, niekiedy trąciły sztucznością i nieco zbyt teatralnym przejęciem.
Świetna barwa głosu i możliwości wokalne zachwyciły słuchaczy. Niekiedy dało się usłyszeć jeszcze niezblazowanego Andrzeja Zuchę, a fascynacje Karasia swingiem i jazzem co jakiś czas wybijały fantastyczną lekkością wykonania. W refrenie kompozycji „Wielka miłość” swingowa barwa wokalu zamigotała młodzieńczą bezczelnością, ale także wyczuciem granic do jakich można się posunąć, aby nie zepsuć piosenki.
Wielkim zaskoczeniem była kompozycja z repertuaru grupy Wilki „Czystego serca”, która przy skromnym akompaniamencie pianina zupełnie zmieniła swój charakter, stając się czymś więcej niż tylko parapoetycką, rockową „balladką”.
Wieczór był magiczny o czym świadczyła reakcja słuchaczy, którzy oklaskami i pohukiwaniem domagali się bisu. Pomimo że trema dała się wokaliście we znaki, to nie była w stanie stłumić jego naturalnej charyzmy, która gdzieś podskórnie udzieliła się wszystkim zgromadzonym.