Informacja dotycząca polityki plików cookies: Informujemy, iż w naszych serwisach internetowych korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Dalsze korzystanie z naszych serwisów, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności. Zamknij.
Koszalin, Poland
kultura

Szanuję widza

Autor Robert Kuliński/ fot. Izabela Rogowska 2 Czerwca 2014 godz. 17:38
W sobotę, 7 czerwca w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym odbędzie się prapremiera spektaklu „Plac Waszyngtona”. Sztuka oparta na motywach opowiadania Henry'ego Jamesa przedstawia historię rodziny z wyższych sfer, gdzie status i pieniądz doprowadzają do wynaturzenia relacji. Z reżyserką Marią Kwiecień rozmawia Robert Kuliński.

Pani wcześniejsze dokonania są bardzo zróżnicowane tematycznie. W jaki sposób dobiera pani historię, która potem pojawi się na scenie?

- Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, bo nie mam  określonego kryterium. Za każdą moją produkcją stoi jakaś konkretna inspiracja i za każdym razem działa ona inaczej. Mogę zdradzić  jak to było z „Placem Waszyngtona”. Od wczesnej młodości z upodobaniem zaczytuję się wielkimi powieściami realistycznymi, zwłaszcza z kręgu literatury anglojęzycznej – Dickensem, Thackereyem, George Eliot, Emily Bronte, czy właśnie Henry'm Jamesem. Wracam do nich często, choć zawsze traktowałam te lektury jako moją osobistą, niezwiązaną z życiem zawodowym przyjemność. I w trakcie jednej z takich „reminiscencyjnych” lektur skojarzyłam „Plac Waszyngtona” z filmem Joanny i Krzysztofa Krauze „Plac Zbawiciela”. Jestem przekonana, że ta zbieżność tytułów nie jest przypadkowa. Znam oczywiście ekranizację Agnieszki Holland, ale to „Plac Zbawiciela” uświadomił mi tkwiący w prozie Jamesa potencjał dramatyczny. W tym opowiadaniu tkwi w gotowy scenariusz. I to zapewne niejeden.

Czy pojawiła się jakaś konkretna scena, dzięki której postanowiła pani zrealizować przedstawienie?

- Tak, ale chyba nie powinnam zdradzać zbyt wiele, bo jest ona zawarta w spektaklu. James opisuje roczną podróż po Europie, w którą doktor Sloper zabiera zakochaną córkę. Zobaczyłam ten fragment narracji jako dynamiczny, zmysłowy, teatralny obraz. Za nim pojawiły się następne.

Czego mogą spodziewać się widzowie? Czy pojawią się jakieś nietypowe rozwiązania teatralne?

Oczywiście, stosujemy pewne zabiegi formalne, ale łącznie z tym, co nazwałabym realizmem psychologicznym i społecznym. Chcemy klarownie i czytelnie opowiedzieć historię domu Sloperów, historię władzy, manipulacji, miłości, przemocy psychologicznej i  ekonomicznej. Ale teatr nie jest filmem, potrzebuje metafory – narracyjnej, wizualnej, muzycznej, scenicznej po prostu. Bardzo zależy nam na wyrazistości i świeżości tej metafory. Mam na myśli nie tylko siebie i zespół aktorski, ale również scenografkę, Anię Gołdanowską i choreografkę, Renatę Piotrowską. Spektakl jest dziełem zbiorowym, a my stworzyłyśmy zgraną ekipę.

Skoro wspomniała pani o ekonomii, to może odejdziemy od samej sztuki, gdyż prapremiera już w sobotę. Jak pani odnosi się do obecnie odradzających się tendencji konserwatywno – liberalnych, opowiadających się za „niewidzialną ręką rynku”. Czy polski teatr byłby w stanie funkcjonować korzystając jedynie ze środków prywatnych?

- Dyktat rynkowy zamordowałby teatr w Polsce. Niemożliwym jest  utrzymanie kultury na odpowiednim poziomie, bez wsparcia finansowego państwa.

Mieszaka pani w Warszawie, więc zapewne obserwuje pani jak wygląda propozycja repertuarowa scen prywatnych. Jaki poziom prezentują takie produkcje?

- Nie jestem ekspertem, ponieważ nie stać mnie na chodzenie do prywatnych teatrów. Nie chcę też nikogo skrzywdzić niesprawiedliwym sądem, bo na pewno są wyjątki. Ale płacić 150 zł za bilet, żeby pooglądać na scenie celebrytów,  a nie aktorów, to zdecydowanie za dużo. Poza tym dyktat rynku stwarza niebezpieczną sytuację, w której  twórcy zaczynają łasić się do widzów. To na ogół taki repertuar, żeby przypadkiem nie urazić odbiorcy, żeby nic go nie ukłuło, żeby przypadkiem nie musiał pomyśleć. Moim zdaniem to pułapka. Szanuję widza, pracuję dla niego. Ale traktuję go jak osobę myślącą, wrażliwą i skomplikowaną. A co do prywatyzacji i urynkowienia kultury – to naprawdę niebezpieczne tendencje. Społeczeństwo, które nie ceni własnej kultury i odcina się od niej jest skazane na degenerację. Kultura jest płaszczyzną dialogu – między generacjami, grupami społecznymi, przedstawicielami różnych formacji duchowych i intelektualnych. Niepokoi mnie to, że są ludzie, który usiłują tę płaszczyznę zlikwidować.

Na koniec jeszcze zapytam jak się pani czuje w Koszalinie?

- Świetnie. Dobrze mi się tu mieszka i pracuje. Bliskość morza naprawdę dodaje energii do pracy. Nie wiem jakby to wyglądało, gdybym nie miała prób w teatrze, ale każdy wypad na plażę to potężny zastrzyk entuzjazmu do życia i pracy. Poza tym narodził się  pomysł na spektakl w nadmorskiej scenerii, może uda się kiedyś go zrealizować.

Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na prapremierze.

Poprzedni artykuł

Czytaj też

Komedia i dramat na rozgrzewkę

Robert Kuliński/ fot. B. Wawrzyniewicz - galeria.serwermok.nazwa.pl - 12 Czerwca 2014 godz. 12:41
W minioną środę w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym rozpoczął się koszaliński festiwal Konfrontacje Młodych „m – teatr”. Było to jeszcze nieoficjalne rozpoczęcie imprezy. Odbyły się dwa niekonkursowe pokazy spektakli „Kredyt zaufania” Izy Kały oraz koszalińskiej produkcji „Plac Waszyngtona” w reżyserii Marii Kwiecień. Scena na zapleczu wypełniła się po brzegi widzami. Monodram „Kredyt zaufania” to prześmiewcza opowieść w stylu kursów samorozwoju. Zabawny, interaktywny spektakl traktujący o rozterkach bohaterek w jakie wciela się Kała. Spod przykrywki anegdot z życia Kosmetyczki i artystki - Mrocznej Dudziak Sceny Alternatywnej - wyłania się obraz pokrętnej rzeczywistości. Przedstawienie gorzko - komediowe przypadło do gustu publiczności. Mimo, że puenta była oczywista, a dowcip już po kilku minutach stał się przewidywalny, dynamika spektaklu i charyzma Kały przykuwały uwagę. Nie była to jednak opowieść, która zapadnie w pamięć, czy zmusi do głębszych refleksji. Rozrywka na odpowiednim poziomie i nic ponadto. fot. Izabela Rogowsa Po monodramie, na Małej Scenie BTD wystawiony został spektakl „Plac Waszyngtona”. Historia nie łatwa do przedstawienia na scenie, gdyż oparta na opowiadaniu Henry 'ego Jamesa, gdzie akcji jest nie wiele. Maria Kwiecień w bardzo wyrafinowany sposób odnalazła złoty środek po między zabiegami wizualnymi, dodającymi dynamiki fabule oraz  wyeksponowaniem kunsztu niebywałych aktorów. Każdy z wykonawców zachwycił niesamowitą kreacją. Paczesny w roli Townsenda  zdawał się czuć jak ryba w wodzie. Z pełną, wręcz nieteatralną naturalnością po prostu był swoim bohaterem. Niezwykła ekspresja Niedzieli i pełna dystyngowanej maniery odpowiedź Rogowskiego współgrały fantastycznie. Dodatkowego sznytu akcji  dodała postać wykreowana z niebywałym wdziękiem przez Magdalenę Waligórską. fot. Izabela Rogowska Historia bazuje na konflikcie i przemocy psychicznej. Temat rozwarstwienia społecznego i strachu wyższych sfer  przed swego rodzaju  finansowym mezaliansem w rodzinie, okazuje się być nadal aktualny. Choć trąci nieco klimatem epoki, w której tworzył James, to Kwiecień fantastycznie wybrnęła z  kilku pułapek osadzając akcję współcześnie. Dodało to spektaklowi siły. Publiczność była zachwycona  i nie szczędziła naskórka dłoni.  Przed nami jeszcze sporo atrakcji związanych z „m- teatrem”. Już dziś od  godziny 18:15 na Placu Teatralnym zaprezentują się wychowankowie Pałacu Młodzieży. Oficjalnie część konkursową festiwalu otworzy „Siła Przyzwyczajenia” z Teatru Ateneum w Warszawie. Natomiast o 21:30  Scenę na Zapleczu przejmie Mirosława Żak z Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu.