Forma przedstawienia przypomina groteskową rewię. Sceny odgrywane przez cztery aktorki okraszone są znanymi przebojami z dyskotek, zarówno z czasów działalności głównego bohatera - w sztuce nazwanego Janusz Witold - jak i współczesnych. Dodatkowej dynamiki dodają emitowane w czasie rzeczywistym ujęcia kamery. Dzięki temu zabiegowi reżyser uwydatnił emocje, pogrywając na, jakże obecnej w dzisiejszej kulturze masowej, tendencji do podglądactwa.
Pomimo lekkiej narracji, na pierwszy rzut oka dość chaotycznej, kolejne elementy uzupełniają się w sposób zadziwiająco spójny. Spektakl to swoista układanka, która z czasem wyłania portret nie tylko samego głównego bohatera, ale także jego ofiar. Opowieść nie jest snuta po to, aby współczuć komukolwiek. Zarówno skrzywdzone kobiety jak i sam Janusz Witold, to osoby w identyczny sposób skrzywione, słabe i brudne.
Nie jest rzeczą łatwą, na kanwie czyjejś historii, przekazać coś uniwersalnego, a tym bardziej, gdy za zalążek materiału dialogowego służą skrawki autentycznych zeznań, czy fragmenty filmowego reportażu. Udało się to Siegoczyńskiemu na tyle świetnie, że trudna do przełknięcia pigułka paraliżuje goryczą.
Sam Janusz Witold, choć działał w określonej rzeczywistości, nie jest jedynie symbolem tamtych czasów. O ile wtedy takie postacie były podziwiane skrycie, tak obecnie popkultura wywróciła jakikolwiek porządek moralny. Choćby w teledyskach można dopatrzeć się wizualizacji marzeń Janusza Witolda, jakimi dzieli się w pewnym momencie z widzami.
„Kali babki” to również obraz ofiar. Bezrefleksyjnych, ale bardzo wrażliwych kobiet, pragnących szczęścia. To właśnie pojmowanie szczęścia tylko w kategorii przyjemności, a także maniakalna potrzeba jego osiągnięcia, niszczy bohaterki i bohatera. Wypalone, skrzywione kobiety i nierozumiejący, co to znaczy kochać „Don Juan” w pokrętny sposób stają się postaciami tragicznymi.
Jakże to aktualne. Wystarczy spojrzeć na nastoletnie „galerianki” albo „korporacyjnych lisów”, którzy przy weekendzie podążają w sposób jakże inny od krawatowej elegancji, za swoimi zwierzęcymi instynktami. Slogan „młodość musi się wyszumieć” dzisiaj stał się jednym z najważniejszych - choćby w języku reklamy. Problem polega na tym, że aktualnie proces utrwalania dziecinnej zachłanności, nie pozwala na to, aby ta młodość z czasem się zestarzała i w rezultacie wyszumiała.
Skoro konsumpcja sama w sobie przynosi spełnienie, to po co się w cokolwiek angażować. „Kali babki” to zwierciadło, w którym rzeczywistość odbija się rażącym brudem. To nie tylko opowieść o zbrodniach „Tulipana”, ale bolesna diagnoza, gdzie współczesny świat obrzydza, bo na współczucie jest już zbyt późno.