Informacja dotycząca polityki plików cookies: Informujemy, iż w naszych serwisach internetowych korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Dalsze korzystanie z naszych serwisów, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności. Zamknij.
Koszalin, Poland
kultura

Stoczniowa fala

Autor Kuba Grabski fot. Łukasz Bąk 13 Stycznia 2013 godz. 13:25
To naprawdę niesamowite, kiedy można zobaczyć w Koszalinie formację, która autentycznie wierzy w to co robi, nie ogląda się na masową widownię, a jej muzyczna propozycja, choć pobrzmiewa słyszanymi już wcześniej dźwiękami, to jednak stanowi wyraźnie własny charakter „pisma”. „The Shipyards” zawładnęli w sobotę Kawałkiem Podłogi.
Właściwie gdyby nie do końca zadowalające nagłośnienie, które nie pozwalało na poznanie literackiej strony przekazu zespołu, to można powiedzieć, że takie koncerty odbiera się najlepiej. Sala była pełna, choć nie było tłumu, a przekaz był mimo dużej mocy dźwięku był właściwie intymny, do docierający do każdego z widzów jakby z osobna. Jeśli chodzi o widownie, to dużą satysfakcję mógł sprawić widok reprezentacji chyba 10 koszalińskich zespołów. Piszę chyba, bo niektórzy z nich grają w dwóch lub więcej zespołach.

Muzyka mogła zaskoczyć tych, którzy mieli okazję posłuchać już debiutanckiej płyty Stoczniowców „We will sea”. Ze sceny uderzyła dużo większa moc, choć grana tylko na podstawowym rockowym składzie – wokal, gitara, bas, perkusja. Na scenie pojawili się w nieco innym niż anonsowanym składzie, nie było Neli Gzowskiej i Filipa Gałązki, na perkusji bardzo sprawnie radził sobie nieznany mi niestety, choć przedstawiany (nie można było zrozumieć nazwiska) przez wokalistę Rafała Jurewicza muzyk.






Filarem zespołu jest Piotr Pawłowski, lider legendy polskiej zimnej fali czyli Made in Poland. Na koncercie grał na basie, ale także na gitarze i śpiewał. Skład uzupełniał niezwykle żywiołowy gitarzysta Michał Miegoń, który swoim zachowaniem bardzo przypomina lidera The Who – Petera Townshenda. Skoro już mowa o scenicznej choreografii, to bardzo dobrze oglądało się także frontmana grupy, którego taniec mógł kojarzyć się ze skrzyżowaniem narciarza i popsutego robota. Było to też słychać w jego śpiewaniu, potrafił być zarówno zimnofalowo chłodny, jak i niezwykle drapieżny.

Muzyka właściwie była bardzo prosta, pozbawiona zbędnych ozdobników czy gitarowych solówek. Opiera się na ostinatowych (powtarzanych w nieskończoność) figurach basowych i industrialnie brzmiącej gitarze, używającej dużej ilości pogłosów. Przypominała i o Joy Division i o Fugazi. Mieliśmy także możliwość usłyszenia coverów Killing Joke i Made in Poland. Podsumowując cieszy, że mocna, męska, gitarowa muzyka ma się tak dobrze.


Następna impreza