Dyrygent - Krzysztof Dobosiewicz ma opinię wizjonera i nowatora. Jego koncerty słyną z oprawy, która ma na celu zaangażować słuchacza na każdej płaszczyźnie odbioru. Niestety, nie wszyscy uczestnicy piątkowego „spektaklu” przyjęli taką formę rozrywki z entuzjazmem. Małomiasteczkowa mentalność koszalińskich słuchaczy dała o sobie znać po raz kolejny. Okazuje się, że zaściankowość publiczności naszego miasta dotyka nie tylko miłośników rocka, jazzu, czy clubbingu, ale także odbiorców muzyki
symfonicznej, którzy określają siebie - zdecydowanie na wyrost - mianem „melomanów”.
Wieczór przy muzyce pełnej napięcia i grozy, wybrzmiał poruszającymi kompozycjami z horrorów. Słuchacze zupełnie pozbawieni jakiejkolwiek kultury, już po pierwszej, autorskiej kompozycji Dobosiewicza, czyli „Hannibal – Hannibal X”, rozpoczęli głośnie dywagacje zakłócając odbiór muzyki innym. Pretensje typu: „Przyszłam po to żeby się zrelaksować, a nie bać”, „Czy, to jest koncert karnawałowy, czy halloween?” świadczyły o tym jak bardzo mechanicznie niektóre osoby traktują filharmonię. Wystarczyło tylko zajrzeć do programu koncertu lub spojrzeć na afisz, aby uzyskać pełną informacje o tym, że nie będzie to typowy wieczór z
walczykami, polkami, czy marszami. Zdaje się, że część zgromadzonej publiczności przychodzi na koncerty nie po to, aby uczestniczyć w muzycznej uczcie, ale po to, by połechtać swoje snobistyczne ego. Motywacja do zajęcia miejsca w sali koncertowej zapewne jest też związana z potrzebą „pokazania się" w towarzystwie.
Koncert w istocie był szalenie nietypowy. Przede wszystkim oprawa wizualna szokowała. Na ekranie za orkiestrą wyświetlane były wizualizacje przedstawiające symboliczne motywy filmów, z których to wybrzmiewały kolejne kompozycje. Dodatkowo muzycy orkiestry poprzebierali się za upiorne postaci rodem z horrorów. II Koncertmistrz orkiestry Agnieszka Tobik wcieliła się w rolę zombie, wśród kontrabasistów pojawił się sam książę Dracula, a na klarnecie basowym, doskonale radził sobie morderca z filmu „Krzyk”. Takie zabiegi sceniczne dały poczucie lekkości i pokazały, że oto wykonawcy, często bardzo poważnego repertuaru, mają także poczucie humoru oraz dystans do siebie.
Filharmonia to jednak nie opera, czy teatr muzyczny, a miejsce gdzie muzyka sama w sobie jest głównym elementem. Dobosiewicz dokonał rzeczy wspaniałej, nie tylko szokując zupełnym novum jak na warunki koszalińskie, ale wyeksponował utwory, które niestety w większości traktowane są po macoszemu przez środowisko filharmoników. Rzadko się zdarza, aby kompozycje filmowe wchodziły do kanonu koncertowego. Częściej przyswajane są przez popkulturę i rozrywkę. Z reguły tyczy się to piosenek z filmów. Natomiast perły w pełni symfoniczne stają się jedynie obsesją kinomanów uwielbiających dany tytuł. Miniony wieczór zademonstrował, że utwory z założenia dopełniające obrazy filmowe, to pełnoprawne arcydzieła muzyki poważnej.
Kompozycje Wendy Carlos, Krzysztofa Pendereckiego z Filmu „Lśnienie” Stanleya Kubrika były propozycją wymagającą dla słuchaczy przyzwyczajonych do standardowego repertuaru rodzimej Filharmonii. Nie sposób też pominąć fantastycznego wykonania partii trąbki we wstępie do utworu Johna Williamsa „For mina” z „Draculi” Johna Badhama. Wstrząsające okazały się także autorskie interpretacje muzyczne filmów przez Dobosiewicza, jak wspomniany wcześniej „Hannibal – Hannibal X”, czy „Egzorcysta – Polimorphis”. Cudowanie zabrzmiał także duet harfy i wibrafonu w zorkiestrowanej wersji słynnej kompozycji Angelo Badalamntiego „Laura Palmer's Theme” z serialu „Miasteczko Twin Peaks” Davida Lyncha.
Dobór repertuaru przez dyrygenta oraz wymienione wcześniej zabiegi teatralno – multimedialne dały posmak swoistej zabawy. Dobosiewicz na scenie jawił nie tylko jako prowadzący orkiestrę, ale także jako mały chłopiec czerpiący niemałą satysfakcję z tego, że ma okazję nieco postraszyć publiczność. Wieczór udał się świetnie pomimo kilku drobnych niedociągnięć, jak np. dodatkowe dźwięki emitowane z głośników w trakcie utworów oraz niekiedy bardzo amatorskie wizualizacje.
Najważniejsze, że muzyka - przepiękna i groźna - nie utraciła swojego uroku, a sam koncert przełamał sztywną etykietę filharmoniczną.