Nie jest to pierwszy raz kiedy odwiedza pan Koszalin, jednak wcześniej były to wizyty prywatne. Jakie ma pan wspomina z tamtego okresu?
- To były lata siedemdziesiąte. Przyjechałem wtedy do Mścic. Tam była stadnina koni i większość studentów szkół teatralnych jeździła w okresie letnim na obozy konne. Po pierwszym roku w łódzkiej filmówce, także przyjechałem na turnus studencki. Jeździliśmy konno do Mielna i poznałem tam dziewczynę, w której się zakochałem. To była moja pierwsza narzeczona, więc wspominam tamten czas z dużym sentymentem. Potem raz w miesiącu przylatywałem z Łodzi, bo bilety na samolot dla studentów były śmiesznie tanie. Wraz z ukończeniem szkoły, skończyła się także historia miłosna. Teraz po latach wróciłem do Koszalina i zupełnie go nie poznałem. Jest to kompletnie inne miasto.
Pańskie doświadczenie jest imponujące. Po ukończeniu szkoły filmowej na wydziale aktorskim zajmował się pan właściwie każdą dziedziną - był film, seriale i teatr. Teraz jest pan także uznanym reżyserem. Co sprawiło, że rozpoczął pan tę drogę kariery?
- Właściwie nigdy nie myślałem o reżyserii. Od zawsze chciałem być aktorem i myślałem, że jak ukończę kierunek aktorski w łódzkiej filmówce, to już do końca życia będę tylko grał. Jednak z biegiem lat w człowieku rodzą się nowe potrzeby. Kiedy w 2000 roku zakończyłem etap swojej pracy w teatrze, założyłem prywatną firmę. To był taki czas, że wiele osób brało sprawy we własne ręce. Myślałem, że będę miał swoją firmę, zarobię pieniądze i potem wrócę do zawodu. Niestety, to okazało się niemożliwe. Przez długi okres grywałem w filmach, ale już nie w teatrze. Wtedy producent Paweł Karpiński zaproponował mi współpracę reżyserską przy serialu „Klan”. Natychmiast się zgodziłem. Po trzech latach dostałem propozycję, abym już samodzielnie reżyserował i wtedy zakochałem się w tej pracy.
Jednak adaptacja historii z przeznaczeniem na scenę różni się znacznie od produkcji telewizyjnej. Co spowodowało, że postanowił pan wrócić do teatru?
- Po dziesięciu latach codziennej pracy na planie po dwanaście godzin, miałem już tego serdecznie dość. W międzyczasie napisałem kilka sztuk teatralnych i po prostu postanowiłem, że wrócę do teatru, ale już jako reżyser.
Z reguły proponuje pan spektakle komediowe, czy to ulubiony gatunek sceniczny? A może łatwiej jest wystawić komedię?
- Uwielbiam komedie, ale takie, które niosą ze sobą coś więcej niż tylko śmiech. Na przykład zrealizowałem europejską premierę spektaklu „Old love” Norma Fostera, który w Polsce jest kompletnie nieznany, a to wyśmienity dramaturg. Pisze komedie, które są śmieszne, ale także wzruszające oraz niosą ze sobą uniwersalne prawdy. Lubię też poważne dramaty, ale przy realizacji takich sztuk trzeba mieć odpowiedni nastrój.
Czyli nie chodzi tu o stopień trudności?
- Wielu moich kolegów uważa, że granie, czy reżyserowanie farsy a Szekspira to są dwie zupełnie różne rzeczy. Według mnie tak nie jest. Trudność jest taka sama. Czy jest różnica pomiędzy namalowaniem konia, a namalowaniem kwiatów? Nie ma - używa się po prostu innych środków.
Jak się pracuje z kolegami - aktorami jako reżyser?
- Kiedyś myślałem, że to aktor jest tym wrażliwym człowiekiem i tylko on wie jak należy grać, a reżyser to tylko koordynator. Teraz muszę przyznać, że u wielu aktorów zauważyłem coś w rodzaju megalomanii. Wynika ona z pewnego egoizmu, bo często skupiają się tylko i wyłącznie na swojej roli. Uważam, że każdy aktor, chociaż raz w życiu powinien spróbować reżyserii. To zmienia perspektywę. Reżyser musi wykreować cały świat, stworzyć warunki do budowania postaci.
Czyli nauczył się pan innego spojrzenia?
- Tak i bardzo szybko. Kiedy stanąłem po drugiej stronie, to zdałem sobie sprawę z tego, jaki ja byłem niekiedy głupi. Zobaczyłem, ileż to kretyńskich rzeczy popełniałem wobec reżyserów. Jest także druga strona medalu. Znam reżyserów, którzy w ogóle nie potrafią pracować z aktorami, bo ich nie rozumieją. Reżyser, który był aktorem ma ułatwione zadanie.
Przejdźmy teraz do sztuki, której premiera już w najbliższą sobotę. Dlaczego akurat „Szalone nożyczki”?
- Dyrektor BTD zaproponował, aby otwarcie sezonu odbyło się na wesoło i chciał właśnie „Szalone nożyczki”. Zgodziłem się, bo jest to bardzo dobrze napisana, świetna komedia. Po obejrzeniu kilku produkcji koszalińskiego teatru - m.in. „Zemsty” - wiedziałem, że zespół sobie poradzi, bo składa się ze świetnych aktorów.
Zdradzi pan jakieś szczegóły?
- To klasyczna farsa, zagrana także klasycznie, ale akcja przeniesiona jest w realia Koszalina. Przy przerabianiu tekstu oczywiście pomogli mi koledzy, którzy są stąd i wiedzą najlepiej co tu jest śmiesznego. Jestem bardzo zadowolony z tej współpracy. Po pierwszej próbie generalnej uważam, że spektakl przypadnie do gustu widzom.
Życzę dobrego przyjęcia i dziękuję za rozmowę.