Atmosfery w katowickiej hali nie ma co opisywać. Kto choć raz w życiu nie poczuł na własnej skórze tych dreszczy, nie przeżył tych emocji, nie odśpiewał hymnu na kilkanaście tysięcy gardeł, ten nigdy nie zrozumie, jaka jest różnica między finałem oglądanym w Spodku (lub tuż obok) a w kapciach.
Pierwsze punkty z własnej zagrywki zdobyli Brazylijczycy – najpierw na 5:3, potem 7:4 i serią na 9:4. Nasi siatkarze sprawiali wrażenie, jakby presja przygniotła ich do parkietu. Kiedy odrobili dwa „oczka” straty, spiker odkrył, że rywale „to też ludzie i tego nie wytrzymają”. Wtedy jeszcze nie wskazywało, że te słowa mogą stać się proroctwem.
Tak samo jak nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, tak nie można zagrać dwóch tak złych setów z rzędu. Najważniejszym punktem drugiej partii był chyba ten na 7:11 (patrząc od strony rywali), kiedy Polacy przećwiczyli obronę Brazylijczyków. Po piątym lub nawet szóstym ataku Mateusz Mika zagrał wreszcie tak, że przeciwnicy już nie podbili piłki. Tajemnica powodzenia Biało-Czerwonych tkwiła w lepszej zagrywce. I nie o same asy chodziło, lecz o utrudnienie obrońcom tytułu przyjęcia i rozegrania.
11:17 było tylko złudzeniem spokoju. Brazylijczycy zdobyli wtedy sześć punktów z rzędu, lecz Polacy nie wypuścili ich na prowadzenie. Z trudem odebrali to, co tak łatwo wypuścili z rąk i na dużą przerwę odmaszerowali odetchnąwszy z ulgą. 1:1 w setach to wciąż równe szanse.
Nie można dwa razy? Nie, Heraklit jednak nie miał racji. Po świetnym zwycięstwie nad Brazylijczykami w Łodzi nasi siatkarze nie widzieli żadnych przeciwwskazań, aby w Katowicach zagrać równie dobrze, a może nawet jeszcze lepiej. Publiczność była skłonna przyznać reprezentantom Polski złote medale już po trzecim secie, nie czekając na czwarty. I nie tylko za samo mistrzostwo świata, ale za całokształt, choć w wielu przypadkach to dopiero obiecujący początek wielkich karier.
Tytuł zdobyła mieszanka rutyny z młodością, dobrana w odpowiednich proporcjach według receptury Stephane’a Antigi. Jest w niej oczywiście przede wszystkim talent przyprawiony wiarą w sukces, szczyptą dobrze pojętej sportowej arogancji i ogromną chęcią dokonania czegoś, co nie udało się pokoleniu ojców.
Tej nocy nikt w Polsce nie musiał śpiewać „Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało...”. Wyrzućmy te słowa z pamięci.
Brazylia – Polska 1:3 (25:18, 22:25, 23:25, 22:25)
Brazylia: Bruno Mossa Rezende, Wallace de Souza, Sidnei dos Santos, Murilo Endres, Ricardo Santos de Lucarelli, Lucas Saatkamp i Mario Pedreira da Silva (L) oraz Eder Carbonera, Leandro Vissotto Neves, Luiz Felipe Marques Fonteles, Raphael Vieira de Oliveira i Felipe Lourenco Silva (L).
Polska: Piotr Nowakowski, Michał Winiarski, Karol Kłos, Mariusz Wlazły, Fabian Drzyzga, Mateusz Mika i Paweł Zatorski (L) oraz Dawid Konarski, Paweł Zagumny i Michał Kubiak.