Patryk Pietrzala: Na początku nie mogłoby zabraknąć pytania, jak zaczęła się pańska przygoda z piłką nożną?
Wojciech Polakowski: Wszystko zaczęło się w Darłowie. Cała moja rodzina zajmowała się rybactwem, włącznie z bratem i kuzynami. Mnie do morza nigdy nie ciągnęło. Każdą wolną chwilę starałem się spędzać na boisku, kopiąc piłkę.
Pierwszy piłkarski idol?
- To były czasy Grzegorza Lato, czyli 1982 rok, miałem wtedy osiem lat. Wówczas każdy chciał być jak Lato, Smolarek czy Boniek. Pamiętam te czasy, jakby to było wczoraj.
W swojej karierze grał Pan dla Gwardii Koszalin. Jak wspomina Pan występy w barwach trójkolorowych?
- Tak naprawdę w koszalińskiej Gwardii grałem najdłużej w swojej karierze. Tamte czasy wspominam z
uśmiechem na twarzy. Uczęszczałem wówczas do szkoły średniej. To był trudny wiek, okres dojrzewania. Przeszedłem wtedy ze szczeblu juniorskiego na seniorski. Otrzymałem sporo nauki sportowej, jak i tej czysto życiowej. Zdarzały się awanse oraz spadki, doświadczyliśmy wielu świetnych momentów, dlatego chętnie wracam do tamtych czasów.
Nie miał Pan żadnych oporów by zostać trenerem Bałtyku?
- W dzisiejszych czasach trener pracuje tam, gdzie go chcą. Bałtyk Koszalin, z Zenkiem Bednarkiem na czele, złożyli mi ofertę i doszliśmy do porozumienia. Nie miałem propozycji pracy w Gwardii. Miałbym siedzieć bezczynnie przez kilkanaście lat i czekać na telefon? Ta opcja nie wchodziła w grę. Nie widzę więc żadnego powiązania.
Jaki jest pański największy sukces w długiej sportowej karierze?
- Prawdę powiedziawszy, muszę przyznać, że mój największy sukces osiągnąłem grając w „plażówce”, wówczas awansowaliśmy z Dyskobolią do ekstraklasy. Na wyróżnienie zasługuje także epizod w ekstraklasie u trenera Laty, w profesjonalnym zespole, czyli Amice Wronki. Czerpałem także przyjemność z gry w takich klubach jak Odra Opole czy Śląsk Wrocław. To drużyny z piękną tradycją.
Co spowodowało, że zaczął Pan grać na piaszczystych boiskach?
- Kompletny przypadek. Namówił mnie do tego kolega, miałem przyjechać na turniej do Ustki. To był 2005 rok. Myślałem, że to nie dla mnie, ponieważ nigdy nie grałem na plaży. Usłyszałem jednak, że powinienem dać sobie radę, bo w końcu pochodzę znad morza. Efekt? Zostałem królem strzelców tamtej imprezy. Tak właśnie wszystko się zaczęło.
Gdyby miał Pan możliwość obrania innej ścieżki w swojej sportowej karierze, co by Pan zmienił?
- Jeżeli chodzi o sportową ścieżkę, to obrałbym nieco inną drogę. Po dostaniu się do ekstraklasy i byciu pierwszym wchodzącym z ławki, złapałem kontuzję. Byłem strasznie niecierpliwy i chciałem grać, więc przeniosłem się do drugiej ligi, by utrzymać formę i spędzać więcej czasu na boisku. To nie gwarantowało mi jednak większej ilości minut. To ma związek z drogą życiową, bo gdyby to wszystko nie potoczyło się w ten sposób, to nie poznałbym mojej żony.
Jak to się stało, że został Pan szkoleniowcem?
- Tak naprawdę nie czekałem na zakończenie mojej piłkarskiej kariery. Duży wpływ na to, że zostałem trenerem, miały...częste kontuzje, które przydarzały mi się dosyć często. Jeden z moich szkoleniowców wychwycił to, że interesuje mnie wszystko co się dzieje wokół drużyny. Zaproponowano mi, bym wpisał w kontrakt „grający asystent”. Miałem wówczas 26 lat. Cała przyszłość była przede mną, jednak już wtedy myślałem o pracy trenera. Pomógł mi też fakt, że przez całą karierę zwiedziłem wiele klubów i miałem do czynienia z różnymi szkoleniowcami, którzy pracowali na każdym poziomie, od ekstraklasy do A klasy. Od każdego mogłem się czegoś nauczyć.
Do poprawy warsztatu szkoleniowego, jeździł Pan na różne zagraniczne szkolenia.
- Szkolenia, nazwijmy to „mniej oficjalne”, były znacznie lepsze. Szczególnie miło wspominam pobyt w Madrycie u Jurka Dudka, a wszystko załatwił mi wówczas Paweł Kryszałowicz. Miałem wówczas możliwość oglądania najlepszych piłkarzy podczas treningów. Wszystko miałem jak na tacy. Oficjalne szkolenia przeważnie wyglądały tak, że zainteresowani trenerzy oglądają zajęcia zza płotu, tak jak kibice. Wiele mi dały staże u Czesia Michniewicza, gdy był szkoleniowcem Zagłębia Lubin. Byłem wówczas 24 godziny na dobę z drużyną. Analizowałem i wyrabiałem swoje zdanie. Podczas szkolenia w Feyenoordzie Rotterdam doceniłem mniej oficjalne szkolenia. Nie lubię się jednak tym chwalić.
Co pana łączyło z Ryszardem Forbichem (domniemany szef gangu działającego w polskiej piłce nożnej – przyp.red.)?
- Z Ryszardem Forbichem łączyło mnie to samo, co wszystkich trenerów i zawodników Amici Wronki. Tyczyło się to piłkarzy, którzy przeszli przez ten klub. Jak ja grałem we Wronkach, to Ryszard Forbich był
dyrektorem sportowym lub menadżerem. Trudno było przecież uniknąć jakiegokolwiek kontaktu, skoro ta osoba była odpowiedzialna za transfery i wypożyczenia w drużynie. Można więc powiedzieć, że byłem jego pracownikiem, bo to z Ryszardem Forbichem prowadziłem rozmowy, gdy podopisywałem kontrakt z Amicą.
Na przestrzeni całej pańskiej kariery, który z zawodników jakich miał Pan okazję trenować lub grać w jednej drużynie, zrobił na Panu największe wrażenie?
- Mam to szczęście, że przez moją karierę piłkarską przewijało się wielu znakomitych piłkarzy. Grałem nawet z Mirkiem Okońskim, następnie z Pawłem Kryszałowiczem. Był także kiedyś taki zawodnik w Darłovii Darłowo, mój idol z lat młodzieńczych – Jerzy Suwalski, piłkarz kompletny.
Czym jest dla Pana piłka nożna?
- Życiem. To w zasadzie pasja, ponieważ jako zawodnik nie dorobiłem się nie wiadomo jakiej fortuny. Wróciłem z żoną do Darłowa, ale nie miałem na koncie miliona złotych. Musiałem sobie znaleźć sposób na życie. Mam wspaniałą żonę i cudowną rodzinę, która pozwala mi się realizować. Jak wiadomo nie da się do końca wyżyć z trenowania na tym poziomie, więc nazywam to moją pasją. Robię to, co kocham. Póki mam chęci, siłę i zdrowie, to będę chciał przy tym zostać i wciąż trenować.
Żyjemy w niemal czterdziestomilionowym kraju, który wciąż ma problemy z wygrywaniem meczów na poziomie reprezentacyjnym. Na czym polega największy problem polskiej piłki?
- Szczerze powiedziawszy, codziennie zadaję sobie to samo pytanie. Mam to szczęście, że mogę porównywać wszystko do lig zagranicznych. Bywałem na stażach we Francji, Hiszpanii, Holandii. Miałem styczność z zawodnikami, którzy grają poza krajem. Porównując poziomy organizacyjne, to, przepraszam za wyrażenie, jesteśmy w „czarnej dupie”. Mogę podać nawet konkretny przykład. Na zgrupowaniu reprezentacji Polski beach soccera, zobaczyliśmy autobus, który był wypełniony nie tylko sprzętem piłkarskim, ale i rowerami i innymi potrzebnymi przyrządami. Z autobusu wysiadło wówczas czterech trenerów, trzech masażystów i dwóch kierowników. Zapytałem: „Czy to jest zespół z ekstraklasy?!” Okazało się, że to byli juniorzy... W ostatnim czasie zepsuła nam się także mentalność, nasza młodzież jest niecierpliwa i po dwóch tygodniach treningów chciałaby strzelać piękne bramki. Na koniec apel do trenerów drużyn młodzieżowych: Przestańmy trenować, a zacznijmy szkolić! Nie zwracajmy uwagi na wyniki, a przywiążmy większą wagę do rozwoju młodzieży!