Patryk Pietrzala: Za co jest Pan odpowiedzialny podczas turniejów Energa Basket Cup?
Adam Wójcik: Jestem ambasadorem Energa Basket Cup. Jestem z tego powodu bardzo zadowolony, ponieważ opiekuję się tym turniejem trzeci raz z rzędu. Ta impreza ma spory potencjał, a z roku na rok zgłasza się coraz większa liczba uczestników. Widać ogromne zaangażowanie, nie tylko dzieci, ale również nauczycieli, trenerów i rodziców. To z pewnością największy turniej dla młodzieży w naszym kraju.
Czy szkolenie młodych koszykarzy w Polsce jest na wystarczająco dobrym poziomie?
- Szkolenie w Polsce to trudny temat. Wydaje mi się, że z biegiem czasu jest coraz więcej dzieci, które chce grać w koszykówkę. Jest lepsza selekcja, a im więcej zawodników lub zawodniczek, tym większa szansa, że odnajdziemy kilka perełek.
Jak Pana zdaniem wypadają polscy trenerzy na tle szkoleniowców z zachodniej europy? W końcu w fazie górnej szóstki jest tylko jeden Polak – Wojciech Kamiński, trener Rosy Radom.
-W pewnym sensie jest to problem polskiego basketu. Trenerów z naszego kraju jest jak na lekarstwo. Myślę, że więcej szkoleniowców, ale nawet i działaczy, powinno wysyłać się na campy, które są organizowane w Hiszpanii, Serbii lub we Włoszech. Tam można podpatrywać najlepszych na naszym kontynencie. W tamtych krajach są zupełnie inne metody szkoleniowe. Wiem, że nie każdy ma taką możliwość, jednak można także sprowadzać trenerów do Polski, którzy przez powiedzmy... dwa – trzy tygodnie służyliby pomocą. Ja, gdy czynnie uprawiałem ten sport, nie byłem alfą i omegą, zawsze starałem się poprawiać swoje niedoskonałości.
Kiedyś w Tauron Basket Lidze istniał przepis, dzięki któremu młodzi zawodnicy musieli biegać po parkiecie w drugich kwartach. Czy to był dobry pomysł promocji perspektywicznych koszykarzy?
- Każdy związek sportowy z danego kraju ma różne preferencje. Kiedyś w lidze hiszpańskiej dwóch młodzieżowców musiało być na ławce. W Grecji natomiast, dwóch młodych koszykarzy grało przez jakąś część spotkania. To sztuczne przepisy, które moim zdaniem nie zdają swoich egzaminów. Trzeba dawać szanse i możliwość rozwoju wszystkim młodym zawodnikom, po to by ogrywali się w meczach na najwyższym szczeblu. Są zespoły, które nie grają o mistrzostwo. W takich drużynach młodzi gracze powinni dostawać jak najwięcej szans, bo za parę lat odwdzięczą się z nawiązką. Wiadomo, że są sponsorzy i wymagania, kibice również chcą oglądać tylko zwycięstwa. Trzeba znaleźć najlepsze rozwiązanie, korzystne dla drużyny i dla wspólnego celu, jakim jest zwycięstwo.
W takim razie może należy zainwestować w drużyny rezerw?
- To jest rewelacyjny pomysł. Parę lat temu, razem z pierwszym zespołem jeździło dodatkowo siedmiu – ośmiu zawodników, którzy tworzyli drużynę rezerw. Następnie kilku z nich dołączało do ekipy grającej w ekstraklasie. To byłaby szansa również dla tych powracających po kontuzji. Problemem mogą być pieniądze. Nie sądzę by wszystkie kluby było stać na dodatkowe koszta.
Mateusz Ponitka czy Przemek Karnowski, który z nich jako pierwszy zagra w NBA?
- Przed nimi jeszcze daleka droga, ale jeżeli miałbym typować, to stawiam na Przemka Karnowskiego. Powód jest prosty, wysokiemu zawodnikowi łatwiej będzie się przebić, bo jest mniej sprawnych centrów niż koszykarzy na pozycjach rzucającego obrońcy lub niskiego skrzydłowego.
Zakończył Pan swoją sportową karierę kilka lat temu. Czy istniała możliwość całkowitego rozbratu z tą dyscypliną?
- Nie było takiej opcji, ponieważ moi synowie grają w koszykówkę (śmiech). Można więc powiedzieć, że jestem zarówno trenerem, jak i ojcem. Razem trenujemy, cieszymy się koszykówką, jeździmy na turnieje i wspólnie oglądamy mecze Tauron Basket Ligi.
Na koniec pytanie o nasze miasto. Jakie ma Pan wspomnienia związane z Koszalinem?
- Zawsze miałem dobre wspomnienia z Koszalina. Czułem pewien komfort psychiczny. Przyjeżdżając tutaj, wiedziałem, że rozegram dobre zawody (śmiech). Nie zawsze moja drużyna wygrywała, bo grało się tutaj naprawdę ciężko. Miło wspominam kibiców, jak i atmosferę jaka była podczas meczów.