Patryk Pietrzala: Kiedyś podczas prywatnej rozmowy powiedział Pan, że nigdy Pan nie będzie trenerem, jednak w trakcie sezonu wiele się pozmieniało i został Pan głównym szkoleniowcem AZS. Zgaduję, że po tych paru tygodniach nie żałuje Pan tego wyboru?
Igor Milicić: Masz rację. Parę lat temu czy nawet po zakończeniu zeszłego sezonu mówiłem, że zrobię wszystko, by nie zostać pierwszym trenerem. Jednak jakoś było mi żal całkowicie odpuścić koszykówkę. Najpierw dostałem propozycję pracy asystenta, więc pomyślałem sobie „czemu nie?”, w końcu to było kolejne ciekawe doświadczenie w moim koszykarskim życiu. Chciałem także zobaczyć jak to wygląda z drugiej strony linii... Następnie wszystko potoczyło się bardzo szybko i zostałem głównym szkoleniowcem.
Jak ocenia Pan grę swoich zawodników w fazie dolnej szóstki?
- Szczerze powiedziawszy żaden z zawodników nie zaskoczył mnie swoją grą. Mam pretensję do niektórych graczy, że nie zagrali na miarę moich oczekiwań, bo wiem na co ich stać. Szczególnie cieszę się z tego, że paru koszykarzy, którzy byli skreśleni przed fazą dolnych szóstek, dzięki wspólnej pracy pokazało niezły poziom. Większość składu odbudowała się psychicznie i pomogła nam osiągnąć sukces, jakim niewątpliwie jest awans do fazy play-off.
Po zmianie szkoleniowców, większość zawodników gra znacznie pewniej. Darrell Harris pozwala sobie na rzuty z dystansu, Lace Dunn gra na miarę oczekiwań, a Bartłomiej Wołoszyn gra coraz lepiej. Ile jest w tym Pańskiej zasługi?
- Nie mam pojęcia ile jest w tym mojej zasługi. To pytanie można zadać koszykarzom, których wymieniłeś. Jednym z moich celów jest to, by wydobyć z każdego zawodnika to, co najlepsze i jednocześnie ukryć wady i słabości. To podstawowe założenia trenera.
Podczas jednej z rozmów z Darrellem Harrisem dowiedziałem się, że trener Okorn nie był skory dawać pozwolenia Amerykaninowi na rzuty z dystansu. U Pana ta sytuacja uległa zmianie.
- Nie wiem jak to do końca wyglądało. Teraz były takie sytuacje, że rozrysowywałem zagrywkę pod rzut Darrella. Tak jak mówiłem wcześniej, znam moich zawodników bardzo dobrze i jeżeli dostrzegam w nich jakąś zaletę, to staram się ją wyeksponować.
W zespole jest tylko jeden rozgrywający – Krzysztof Szubarga. Czy Pan, z racji tego, że sam był rozgrywającym, ma szczególne relacje z aktualnym reprezentantem Polski?
- Owszem, mamy inne relacje. Krzyśkowi pozwalam na więcej w tym sensie, że może sam podejmować niektóre decyzje na boisku. Mamy taki kontakt, że jeżeli ustalimy coś wcześniej, to Krzysiek jest moją prawą ręką na parkiecie. Myślę, że dopóki Szubarga był zdrowy, to było widać tę więź. Wiem czego potrzebuje rozgrywający, by czuć się generałem na parkiecie. Krzysiek ma moje pełne poparcie, tym bardziej, że jest klasowym zawodnikiem.
Przed Wami niezwykle ciężkie spotkania z PGE Turowem Zgorzelec. Czy to jest ten rywal, przeciwko któremu chcieliście zagrać w ćwierćfinale?
- Czy wymarzony? Myślę, że tak. Będziemy mieli szansę zmierzyć się z aktualnie najlepszą drużyną w Polsce. Pod tym względem jest to wymarzony rywal (śmiech). Turów ma kilku świetnych graczy na każdą pozycję. Podejrzewam, że trzynasty i czternasty zawodnik w rotacji, np. Jaramaz bądź Kerestin graliby u nas prawdopodobnie w pierwszej piątce. To nie znaczy jednak, że odpuścimy mecze i nie będziemy walczyć o zwycięstwo.
W zespole ze Zgorzelca gra wielu znakomitych zawodników. Którego koszykarza obawiacie się najbardziej?
- Nie ma jednego zawodnika. Mogę wymienić co najmniej ośmiu koszykarzy, którzy są w stanie rzucić 20 punktów w jednym spotkaniu. PGE Turów to kolektyw. Trener Rajković ma do swojej dyspozycji po 2-3 graczy na każdej pozycji, mogących walnie przyczynić się do drużynowego sukcesu.
Wielu kibiców ma w pamięci wyjazdową porażkę z PGE Turowem, która była nieco kontrowersyjna. Czy wyrzuciliście już ten mecz z głowy czy może będzie on jedną z dodatkowych motywacji przed ćwierćfinałem?
- To nie była nieco kontrowersyjna porażka, to była bardzo kontrowersyjna porażka. Nie możemy tego rozpamiętywać. Przed nami kolejne spotkania. Jesteśmy zupełnie innym zespołem, w naszym składzie nie ma pięciu zawodników, którzy brali udział w tamtym meczu. W Turowie jest odwrotnie, bo tam doszli kolejni zawodnicy (śmiech).
Czy istnieje różnica pomiędzy spotkaniami w sezonie regularnym i w fazie play-off?
- Różnica jest istotna. W sezonie regularnym jest czas na poprawę błędów, w spotkaniach play-off takiego czasu po prostu nie ma. Mecze rozgrywane są jeden po drugim i każdy z nich może odwrócić losy serii.
Uczy się Pan jeszcze zawodu głównego szkoleniowca, czy czuje, że ta praca nie jest aż tak trudna?
- Cały czas się uczę. Po każdym meczu analizuję swoją pracę i grę zespołu. Czuję się dobrze w tej roli i na razie muszę zapomnieć o tym co mówiłem rok temu, gdy wyrzekałem się, że zostanę trenerem (śmiech). Idzie nam nieźle i jak do tej pory radzę sobie z tym zadaniem.
Wielu kibiców i ekspertów spodziewało się, że będzie Pan typem impulsywnego trenera, który będzie krzyczał i skakał przy ławce. Tymczasem jest Pan oazą spokoju.
- Jestem bardzo pewny tego, co praktykujemy. Zdarzają się momenty gdy krzyknę, ale próbuję utrzymywać koncentrację na ważnych rzeczach. Nie mam zamiaru rozpraszać się na tym, jak ktoś mnie opisze. Nie chcę udawać kogoś, kim nie jestem. Jestem pewny siebie i tego, co udało nam się do tej pory zrobić.
W swojej bogatej karierze był Pan zawodnikiem, asystentem, a teraz jest Pan głównym szkoleniowcem. Czy poziom stresu i oczekiwań jest podobny?
- Poziom stresu jest zupełnie inny. Teraz odpowiadam za dwunastu zawodników. Wcześniej byłem odpowiedzialny za ogólną grę zespołu. To zupełnie inne realia. Gdy byłem koszykarzem, to szedłem do domu, odpoczywałem między treningami i w dniu meczu starałem się, by jak najlepiej pomóc drużynie. Jako trener pracuję przez cały dzień. Muszę przygotować siebie i drużynę.