Polacy zaczęli nieco inaczej niż zwykle, bo bez Macieja Lampe. Nowo pozyskany zawodnik Barcelony usiadł w tym spotkaniu na ławce i zrobił miejsce (w końcu!) dla Michała Ignerskiego, który jest na tym turnieju najlepszym strzelcem kadry. Gra biało - czerwonych wyglądała zupełnie inaczej, była walka, zaangażowanie, błysk w oczach. Szkoda tylko, że o trzy mecze za późno.
Która gra Polaków jest prawdziwa? Fatalna przeciwko Hiszpanii czy może poprawna w spotkaniu z Słowenią? Prawda leży po środku, na pograniczu. Gospodarze Eurobasketu mieli zapewniony awans, więc w pojedynku z naszą kadrą grali na większym luzie, może nie na stojąco, ale na pewno nie angażowali się w grę tak, jak to miało miejsce w starciu z Hiszpanami (Słoweńcy wówczas pokonali Hiszpanię).
W końcu nieco lepiej zagrał Thomas Kelati, który nieco częściej podejmował decyzje rzutowe. Łukasz Koszarek także wyglądał nieco inaczej. Marcin Gortat był nieco niemrawy, jednak groził rzutem z półdystansu i chętnie biegał do kontr. Słowem, nasi kadrowicze obudzili się dopiero na swój ostatni mecz w Mistrzostwach Europy.
Wspomniany wcześniej Kelati (21 punktów) był jednym z powodów, dlaczego Polacy grali znacznie lepiej. Jego skuteczna gra na dystansie, dawała więcej możliwości podkoszowym. W roli zmiennika po raz kolejny sprawdził się Przemek Zamojski, a Krzysztof Szubarga wprowadzał sporo ożywienia w szeregi biało - czerwonych.
Gra Polaków wyglądała naprawdę dobrze, co również zostało doceniane przez słoweńskich kibiców, którzy nie szczędzili braw za efektowne zagrania podopiecznych Bauermanna. W meczu o honor, biało - czerwoni pokazali się z dobrej strony, jednak jak będą wracać do domu, to zapewne będą się głowić dlaczego w ostatnim meczu zagrali przyzwoicie.