Spotkanie zespołu ze Stevem Wilkinsonem zaowocowało trasą koncertową po polskich klubach w ilości piętnastu sztuk. Jak się wyraził Rafał, gitarzysta Tres Hombres, grają ze sobą już czwarty koncert i ciągle są zainspirowani obecnością tak muzykalnego gościa. Widać było, że panowie się lubią, co wyraźnie przekładało się na jakość muzyki.
Instrumenty na scenie były trzy ( w sumie pięć, ale w tym 3 gitary Rafała), więc było też dużo przestrzeni, nad wszystkim dominował drapieżny i mocny głos Steve'a. Mam nadzieję, że nie będzie to polityczna niepoprawność, jeśli napiszę, że tylko czarnoskóry muzyk może brzmieć w tak niezwykły i charakterystyczny sposób. Słyszeliśmy głos, który niejedno w życiu przeszedł, momentami przypominający słynną chrypkę Toma Waitsa. W wykonaniu kwartertu usłyszeliśmy same nie tylko bluesowe covery, m.in. Jamesa Browna, Billa Withersa, Gary Moore'a czy Jimiego Hendrixa, którego Wilkinson nazwał swoim kumplem, który od lat opiekuje się nim z wysokości nieba.
Kiedy słuchało się muzyków, których każda nuta przepojona była bluesem, od razu jasne wydawało się dlaczego ten nurt był tak ważny dla rozwoju współczesnej muzyki rozrywkowej. W dobrze zagranym bluesie można znaleźć niemal wszystkie możliwe emocje – smutek, żal, miłość, zachwyt. Oprócz Wilkinsona niemałą w tym rolę odegrał gitarzysta Tres Hombres, używający na koncercie trzech gitar, dwóch elektrycznych i gitary dobro z metalowym pudłem. Jego solówki były niemal jak rozmowa z widownią, drapieżne, melancholijne albo melodyjne.
To był bardzo dobry koncert, co przeczuli chyba widzowie, którzy mimo poniedziałku, stawili się w sile kilkudziesięciu osób w Kawałku Podłogi.