Jan Domarski, Anglia – Polska 1:1, 17.10.1973
Kiedy myślimy o „Cudzie na Wembley”, na myśl przychodzą nam dwa nazwiska – broniącego jak w transie strzały gospodarzy Jana Tomaszewskiego, oraz zdobywcy jedynej bramki dla biało-czerwonych Jana Domarskiego. I o ile po golkiperze cały naród spodziewał się fenomenalnych interwencji, to po napastniku Stali Mielec, który nigdy w karierze nie wyrósł ponad „solidnego ligowca”, nikt się nie spodziewał cudów. A jednak – gdyby nie wcześniejsza kontuzja Włodzimierza Lubańskiego, którego miejsce w składzie „Orłów Górskiego” musiał zająć Domarski – pewnie dziś nikt nie pamiętałby o tym niezłym napastniku pochodzącym z rzeszowskiej Drabinianki.
Była 57. minuta meczu, który decydował o awansie na mistrzostwa świata w Niemczech. Grzegorz Lato pędził z piłką lewym skrzydłem, dograł do środka do niepilnowanego Domarskiego, który zdecydował się na płaski strzał z szesnastego metra. Chciał uderzać przy dalszym słupku, futbolówka zeszła mu jednak na zewnętrzne podbicie i wpadła do bramki pod brzuchem nieudolnie interweniującego Petera Shiltona. – Przyszła, naszła, zeszła, weszła – opisywał to zdarzenie po latach sam bohater i dodawał: – Fuksy są. I do dzisiaj, ponad czterdzieści lat od meczu, o tym wspominamy. Było to dzieło przypadku, bo Shilton równie dobrze mógł ten strzał obronić, no ale go wpuścił.
Dla Jana Domarskiego był to jeden z zaledwie dwóch goli strzelonych w biało-czerwonych barwach i przedostatni mecz w kadrze, który zagrał w pełnym wymiarze czasowym. Lokalna gwiazda Podkarpacia, dzięki niezwykle szczęśliwemu uderzeniu, stała się bohaterem wielu pokoleń Polaków. A że Domarski nigdy nie był wybitnym napastnikiem? Czasami po prostu trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie.
Marek Citko, Anglia – Polska 2:1, 9.10.1996
Na kolejną bramkę strzeloną przez biało-czerwonych na Wembley musieliśmy czekać blisko 23 lata. W siódmej minucie meczu eliminacji do mistrzostw świata w 1998 roku, piłka po dośrodkowaniu z prawej strony Henryka Bałuszyńskiego i przepuszczeniu piłki przez Krzysztofa Warzychę trafiła pod nogi zaledwie 22-letniego zawodnika Widzewa Łódź, Marka Citki. Dla młodego pomocnika to był debiut w meczu o punkty w narodowych barwach. Presja nie spętała mu jednak nóg. Wykorzystał szansę daną przez Antoniego Piechniczka, przyjmując dokładnie piłkę i z zimną krwią kierując ją obok wychodzącego z bramki Davida Seamana. – Gol, gol, gol, gol proszę państwa! 23 lata czekaliśmy na to, żeby Polacy strzelili bramkę na Wembley. Marek Citko i na ekranach strapiona twarz Glenna Hoddle’a – komentował spotkanie w TVP Dariusz Szpakowski. – Chciałbym zobaczyć tę twarz za półtorej godziny. Znakomita akcja, którą rozpoczął Bałuszyński. Citko w takich sytuacjach nie przebacza – dodawał współkomentujący spotkanie obecny prezes PZPN Zbigniew Boniek.
Niestety oblicza Anglików już wkrótce się rozchmurzyły po dublecie ich supersnajpera, Alana Shearera. To jednak nie przeszkodziło polskim kibicom w pokochaniu młodego chłopaka z Białegostoku, który dał im radość z niespełna 20-minutowego prowadzenia na Wembley. W kraju wybuchła „Citkomania” – zawodnik zwyciężył w plebiscycie na najlepszego sportowca Polski 1996 roku, zostawiając za plecami chociażby złotych medalistów igrzysk olimpijskich w Atlancie. Czy reakcja fanów futbolu, którzy wynieśli pod niebiosa zawodnika, który zdobył jedną bramkę w i tak przegranym meczu była przesadzona? Na pewno, ale w dobie futbolowego marazmu każdy promyczek nadziei był na wagę złota. Cała historia, podobnie jak mecz na Wembley, nie miała jednak happyendu. – Gol z 1996 roku nie odmienił, a trochę popsuł mi życie. Kiedyś przejście dwudziestu metrów po Piotrkowskiej zajęło mi pół godziny. Citkomania była udręką, przeszkadzała – przyznawał Citko w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. Do tego doszły kłopoty zdrowotne – zerwanie w 1997 roku ścięgna Achillesa, które zablokowało jego transfer do Premier League (mówiło się nawet o Liverpoolu). W efekcie jego reprezentacyjny licznik zatrzymał się, podobnie jak w przypadku Jana Domarskiego, na dwóch golach. Klątwa Wembley?
Grzegorz Bronowicki, Polska – Portugalia 2:1, 11.10.2006
Najsłynniejszy mecz pod wodzą Leo Beenhakkera, i – biorąc pod uwagę olbrzymią różnicę w umiejętnościach piłkarzy – jedna z najbardziej niesamowitych wygranych w trenerskiej karierze Holendra. Spotkanie na Stadionie Śląskim w eliminacjach do Euro 2008 miało wielu bohaterów, w tym zdobywcę obu bramek Ebiego Smolarka czy fenomenalnie broniącego Wojciecha Kowalewskiego. Najbardziej niezwykłą historię napisał jednak boczny obrońca Grzegorz Bronowicki, dla którego było to drugie spotkanie w naszej kadrze i pierwsze przed własną publicznością. Chłopak z Legii, który niewiele wcześniej łączył grę w niższych ligach w Górniku Łęczna z pracą w kopalni, zagrał na poziomie największych obrońców świata. Wyłączył z gry Cristiano Ronaldo i Simao Sabrosę w sposób, którego mogłoby pozazdrościć wielu słynnych defensorów. Do tego dołożył siatkę założoną Ronaldo, która stała się symbolem luzu i pewności siebie, jaką natchnął Bronowickiego Leo Beenhakker.
– Wiadomo, jaki kunszt prezentuje Cristiano. Jakie ma zwody, szybkość. Nie tacy jak ja byli przez niego ośmieszani. Choć to, rzecz jasna, żadne usprawiedliwienie. Jeżeli zagram, zrobię wszystko, by go zatrzymać. Portugalczycy to świetni piłkarze, ale tylko ludzie – podkreślał przed spotkaniem. I okazało się, że nie rzucał słów na wiatr. Później wspominał, że przez całe spotkanie powtarzał sobie, żeby nie podchodzić za blisko do CR7. Ta prosta taktyka, w połączeniu z maksymalną ambicją i koncentracją dała efekt i była jednym z ważnych elementów, które razem złożyły się na niezwykle cenną wygraną. Niestety, podobnie jak w przypadku Marka Citki, później było już tylko gorzej. Bronowickiego skusiła perspektywa transferu do Crvenej Zvezdy Belgrad, gdzie zaczęły go prześladować kontuzje. Mistrzostwa Europy, do awansu na które wydatnie się przyłożył, musiał oglądać sprzed telewizora. Kiedy widział, jak koledzy wychodzą na mecz z Niemcami, nie był w stanie powstrzymać łez. Jego licznik występów w kadrze zatrzymał się na 14.
Sebastian Mila, Polska – Niemcy 2:0, 11.10.2014
Tak jak dla „Orłów Górskiego” mitem założycielskim był zwycięski remis na Wembley, tak dla reprezentacji Polski prowadzonej przez Adama Nawałkę takim meczem stała się eliminacyjna wygrana nad Niemcami. Ta sztuka udała się biało-czerwonym dopiero w 19. oficjalnym starciu z naszymi zachodnimi sąsiadami. Na ogromne słowa uznania zasłużył cały zespół, ale w pamięci kibiców najmocniej zapisały się fenomenalne parady Wojciecha Szczęsnego oraz gole Arkadiusza Milika i Sebastiana Mili. Ten drugi, który po wejściu z ławki na ostatni kwadrans rzucił Niemców na łopatki strzelając gola na 2:0, dołączył tym samym do grona bohaterów naszej kadry, na których niewielu liczyło.
W całym spotkaniu Niemcy strzelali celnie pięć razy częściej od Polaków, ale co z tego, skoro dwa z trzech naszych celnych uderzeń wpadły do siatki? To właśnie skuteczności zawdzięczamy jeden z piękniejszych wieczorów na Stadionie Narodowym. Kiedy Sebastian Mila w 77. minucie szykował się do zmienienia Arkadiusza Milika, Adam Nawałka zachęcał go do jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce z dala od naszej bramki, tak aby odciążyć defensywę. Sam nie mógł się spodziewać, że 32-letni pomocnik Śląska Wrocław dołoży do tego bramkę. 11 minut po jego wejściu na boisko, Robert Lewandowski fenomenalnie zastawił się w polu karnym rywali, dostrzegł wychodzącego na czystą pozycję wypoczętego „Rogera”, a ten technicznym uderzeniem przy dalszym słupku nie dał szans Manuelowi Neuerowi.
– Nie wiedziałem, że w ogóle tyle osób mnie zna, ile dzisiaj skandowało moje nazwisko. Zawsze strzelenie bramki w reprezentacji to jest spełnienie marzenia. Strzelenie na Stadionie Narodowym, coś jeszcze większego. A strzelić na Narodowym Niemcom i wygrać spotkanie? Absolutny szok – opowiadał tuż po spotkaniu dziennikarzom Sebastian Mila. Dla zawodnika, który jako młodzian uchodził za wielki talent i który dziesięć lat wcześniej w barwach Groclinu Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski eliminował z Pucharu UEFA Manchester City, ten wieczór na Stadionie Narodowym był kropką nad „i”, która sprawiła, że przestało się o nim mówić jako o niespełnionym potencjale, a zaczęło nazywać „pogromcą Niemców”. Bramka zdobyta z tym rywalem była jego pierwszą w kadrze po ponad ośmioletniej posusze, kiedy jego kariera znacznie wyhamowała. Na Euro do Francji ostatecznie nie pojechał, ale do dziś jest jednym z bardziej kochanych przez kibiców byłych reprezentantów Polski.
Michał Pazdan, Polska – Niemcy 0:0, 16.06.2016
O ile naszą eliminacyjną wygraną z Niemcami można nazwać szczęśliwą, a przy takiej grze dużą część zasługi należy przypisywać szczęściu, nieskuteczności rywali i fenomenalnej postawie Szczęsnego, o tyle niecałe dwa lata później, na mistrzostwach Europy we Francji, zagraliśmy tak dobrze, że bezbramkowy remis należy odbierać w kategoriach drobnej niesprawiedliwości. Jednym z fundamentów, na których zespół Adama Nawałki opierał swoją świetną postawę, był stoper Legii Warszawa, Michał Pazdan.
Przed wyjazdem na Euro jedną z głównych obaw polskich kibiców była właśnie obsada miejsca obok Kamila Glika w linii obrony. Pazdana dla reprezentacji Polski odkrył Leo Beenhakker, zabierając swoją „Piranię” nawet na Euro 2008. Tam jednak obrońca nie zagrał ani minuty, a upodobanie doświadczonego Holendra do tego ligowca było traktowane przez większość obserwatorów jako niezbyt groźne dziwactwo. Nawałka, który był dawniej asystentem Beenhakkera, widział jednak w mierzącym zaledwie 180 cm wzrostu stoperze to samo, co jego dawny pryncypał – ogromny potencjał i ambicję. Pazdan dobrze spisywał się już w eliminacjach, ale ostatecznym chrztem bojowym, po którym pokochał go cały naród, było Euro 2016, a w szczególności mecz z Niemcami.
Stoper Legii kompletnie wyłączył z gry Mario Götzego, wygrywając z nim wszystkie sześć pojedynków i tylko raz faulując. Po godzinie Niemiec ze spuszczoną głową zszedł z boiska. Agresywna gra pressingiem, ambicja i świetne przewidywanie gry sprawiły, że Niemcy tak naprawdę nie zagrozili poważnie polskiej bramce, a o Pazdanie… zaczęto śpiewać piosenki. „Kogo chcesz dziewczyno ja wiem! Pazdana!” śpiewane na melodię zespołu Tarzan Boy na stałe weszło do kanonu polskiej piosenki kibicowskiej, a łysy obrońca został pokochany przez fanów biało-czerwonych.
Czy Sousa znajdzie swojego Domarskiego?
Czy któryś z reprezentantów Polski wykorzysta okazję i wybitnym występem w meczu eliminacyjnym z Anglikami wpisze się na stałe do historii polskiego futbolu? Według ekspertów z firmy Totolotek, reprezentacja Polski pod nieobecność Lewandowskiego będzie skazana na pożarcie. Za jedną złotówkę postawioną na wygraną biało-czerwonych, Totolotek wypłaci 10,49 zł (minus podatek). W opinii bukmachera bardziej prawdopodobne jest, że zespół Paulo Sousy wyjedzie z Londynu bez goli (kurs 1.76), niż że cokolwiek strzeli (1.99). To wymarzone okoliczności do narodzin nowego bohatera. Po męczarniach z mocniejszymi rywalami za kadencji Jerzego Brzęczka i niespecjalnie efektownym początku pracy Paulo Sousy, kibice nie mają wielkich oczekiwań. Wszystko inne niż bezbarwna porażka, zostanie odebrane jako iskierka nadziei na lepszą przyszłość. Kto, pod nieobecność Roberta Lewandowskiego, może poprowadzić naszą kadrę do sukcesu w meczu z Anglią? Nowym Janem Domarskim mógłby stać się zdobywca bramki w debiucie w meczu z Andorą Karol Świderski, w rolę Grzegorza Bronowickiego wyłączającego gwiazdy rywali z gry może wcielić się Michał Helik lub Kamil Piątkowski, a następcą Marka Citki chociażby utalentowany Kacper Kozłowski czy niezwykle szybki Przemysław Płacheta. Paulo Sousę czeka karkołomne zadanie, ale właśnie w takich chwilach rodzą się wielkie drużyny. Oby nie inaczej było na Wembley, które widziało narodziny kilku polskich sensacyjnych bohaterów.