Marcin Adamski: Od razu zaznaczę, że mam dwóch synów i obaj grają w piłkę. Jeżeli ktoś ten futbol bardzo lubi, ma talent i jest pracowity, to może coś w nim osiągnąć. Droga jest jednak długa i kręta. Wiemy jak dużo dzieci trenuje, a profesjonalnymi piłkarzami zostają tylko nieliczni. Wiadomo, że teraz priorytetem dla chłopaków są szkoła i nauka.
Mimo że zakończył pan karierę już 5 lat temu, to ciągle jest pan związany z futbolem. Był pan ekspertem i komentatorem Polsatu, szkolił młodzież czy pracował jako dyrektor sportowy w GKS-ie Tychy. Bez futbolu nie da rady?
- Teraz szczególnie, ponieważ niecały rok temu otworzyłem w rodzinnym Świnoujściu razem z dwoma kolegami akademię piłkarską. Cały czas się rozwijamy, każdego dnia tym żyjemy i staramy się jak najbardziej usprawnić funkcjonowanie akademii. Trenuje u nas już prawie 150 dzieci w różnych kategoriach wiekowych. Można więc powiedzieć, że nadal żyję piłką na co dzień.
Ma pan dwóch synów, więc w domu piłkarskich dyskusji też pewnie nie brakuje…
- Nie brakuje i to czasem głośnych, bo każdy ma swoje zdanie (śmiech). Młodszy Filip trenuje u nas w akademii, w najstarszym roczniku 2004. Dwa lata starszy Dawid szkoli się w niemieckim Greifswalder FC, gdzie dyrektorem jest - taka ciekawostka - Stefan Kroos, brat słynnego Toniego z Realu Madryt. To znana w Niemczech akademia, która wychowała wielu świetnych piłkarzy, m.in. samego Toniego. Jedyny mankament jest taki, że trzeba dojeżdżać na treningi. Ze Świnoujścia to 70 km.
Dawid i Filip zarazili się pasją do futbolu. Wszyscy jesteście zapalonymi kibicami Realu Madryt. Jak to się zaczęło?
- Ja Realowi kibicowałem od dziecka. Trudno powiedzieć, kiedy to się dokładnie zaczęło, ale pamiętam takich piłkarzy jak Fernando Hierro, Michel czy Emilio Butragueno. Może zostałem kibicem dzięki przewrotkom Hugo Sancheza? Gdyby zapytać synów, to pewnie powiedzą, że kibicowanie Królewskim to ich wybór też od małego. Ale tak naprawdę to na pewno dołożyłem trochę od siebie, bo jak człowiek oglądał te mecze Realu, to dzieci siłą rzeczy również.
Pytanie do Filipa. Jak to w końcu było z tym Realem?
Filip Adamski: Od zawsze lubię Real, chociaż na początku kibicowałem też Manchesterowi United, bo tam grał Cristiano Ronaldo. Jak Portugalczyk poszedł do Realu, to zacząłem jeszcze mocniej kibicować temu klubowi i tak już zostało.
Rozumiem, że Ronaldo to Twój ulubiony piłkarz? Na kim jeszcze się wzorujesz?
- Tak, z zagranicznych piłkarzy zdecydowanie Ronaldo. Jeżeli chodzi o Polaków, to bardzo cenię Lewandowskiego i Błaszczykowskiego.
Wróćmy do taty. W wieku Filipa biegał pan za piłką po osiedlowych boiskach w Świnoujściu. Czasy się zmieniły i synowie mogą szkolić się w profesjonalnych akademiach. Zazdrości im pan tych możliwości?
MA: Może nie zazdroszczę, ale faktycznie jest tak jak pan powiedział. Dziś przywiązuje się dużą wagę do takich rzeczy jak technika, koordynacja ruchowa, motoryka, prawidłowość w bieganiu czy ogólna sprawność. Teraz to wszystko kształtuje się od dziecka, a kiedyś człowiek był samoukiem, biegającym gdzieś tam po podwórkach. Ja zacząłem regularne treningi późno, bo dopiero w wieku 14-15 lat. Nie było sztucznych boisk, trenowało się na piaszczystym, bo główna murawa była zarezerwowana dla pierwszej drużyny. Biegało się więc w piachu po kostki i kształtowało inne cechy: charakter czy wytrwałość. Nie było też dowożenia dzieci na treningi, trzeba było być bardziej samodzielnym. Dzisiaj dzieci mają łatwiej. Jest wiele akademii, w których dba się o wszystkie szczegóły. Są wykwalifikowani trenerzy, dąży się do indywidualizacji zajęć, do każdego zawodnika podchodząc z osobna. To wielka zmiana na plus, bo nie można wszystkich mierzyć tą samą miarą. Zwłaszcza w wieku juniorskim.
Z drugiej strony mówi się, że wraz z rozwojem infrastruktury sportowej spada zaangażowanie dzieciaków, które wolą spędzać czas przed ekranami smartfonów i komputerów. Synowie kochają piłkę, więc pan chyba nigdy nie musiał ich wyganiać z domu?
- My mieliśmy z tym łatwiej, bo kiedy synowie mieli 3 lata i rok, to siedzieli w loży VIP na stadionie w Wiedniu i oglądali tatę w meczach Ligi Mistrzów. Żałuję, że to było tak dawno, byli tacy mali i niewiele mogą pamiętać z tych fajnych spotkań, które rozgrywałem. Teraz oczywiście dalej żyją piłką i oglądamy mecze w telewizji, a co jakiś czas staramy się obejrzeć na żywo reprezentację Polski czy europejskie puchary. Byliśmy na przykład na meczu Realu w Madrycie i może to był początek fascynacji chłopaków tym klubem i Cristiano Ronaldo? To był 2011 rok. Dzięki Jurkowi Dudkowi mieliśmy okazję wejść do centrum treningowego, poznać Ronaldo i osobiście z nim porozmawiać.
Wracając do smartfonów i komputerów, kiedyś nie było takich „zagrożeń”. Teraz niektórym rodzicom faktycznie trudno wygonić dzieci sprzed telewizora, bo są inne rozrywki. Dobrze, że rodzice dostrzegają ten problem i decydują się zapisać dzieci choćby do takich akademii piłkarskich jak nasza. Rodzic wie, że lepiej jak jego pociecha spędzi 1,5 godziny na powietrzu niż w domu przed komputerem.
Jedni rodzice w ogóle nie są zainteresowani sportowym rozwojem swoich dzieci, a inni wręcz przeciwnie. Wyobrażają sobie, że ich 6-letni Krzysiu to następca któregoś z piłkarzy Reprezentacji Polski i narzucają synowi wielką presję. Jak znaleźć złoty środek?
- My w naszej akademii staramy się od początku uświadamiać rodziców. Już na samym początku zorganizowaliśmy spotkanie, na którym tłumaczyliśmy jaki jest cel tych treningów i jak należy podchodzić do sportowego rozwoju dziecka. Te dwa skrajne podejścia należy wypośrodkować. Trzeba umożliwiać dziecku aktywne spędzanie wolnego czasu, rozwój piłkarski, ale nie wolno wywierać niepotrzebnej presji. Być może niektórzy rodzice przenoszą na dzieci swoje niespełnione ambicje? Opiekunowie powinni pamiętać, że ich negatywne emocje błyskawicznie przenoszą się na najmłodszych. Dla dziecka sport to ma być zabawa, wynik na początkowym etapie nie może być najważniejszy. Zadaniem rodziców jest wspierać, ale nie przesadnie motywować, bo to może doprowadzić do zmęczenia nie tyle fizycznego, co psychicznego. Pamiętajmy, że nie każdy młody człowiek jest tak samo utalentowany, a do tego jedni dojrzewają wcześniej, a drudzy później. Na meczach czy turniejach często słychać też okrzyki typu „walcz”. Bardzo nie lubię tego słowa w kontekście rywalizacji dzieci. Im należy wszystko spokojnie tłumaczyć, a nie używać określeń związanych z walką czy wojną. Na to wszystko jeszcze przyjdzie czas.
Nigdy nie ukrywał pan, że pańskie największe atuty piłkarskie były związane z motoryką i cechami wolicjonalnymi, a nie wyjątkowym wyszkoleniem technicznym. A jakimi piłkarzami są synowie?
- Można powiedzieć, że u nich wygląda to całkowicie odwrotnie (śmiech). Zawsze, kiedy dziennikarze pytali o moje mocne strony, to te cechy, które pan wymienił, przychodziły do głowy jako pierwsze, bo taka też była prawda. Natomiast na chłopaków aż miło patrzeć - swoboda w operowaniu piłką, naturalna koordynacja ruchowa. Mogę tylko ubolewać, że w moich czasach nie było szkolenia na takim poziomie i wszystko opierało się na charakterze. Chłopak, który był bardziej wytrwały mógł coś osiągnąć, a ten bez odpowiednich cech charakteru rezygnował z gry w piłkę. Dzisiaj szkolenie wygląda zupełnie inaczej. Synowie wiedzą, co zrobić z piłką, potrafią zagrać wewnętrzną i zewnętrzną częścią stopy, swobodnie poruszają się po boisku. Kiedyś kolega z przodu krzyknął, to grało się byle do przodu, byle pod bramkę rywala. Dziś pracujemy nad boiskową inteligencją, uczymy dzieci jak najwięcej myśleć, przez co treningi piłkarskie to nie tylko rozwijanie umiejętności sprawnościowych, ale też kreatywności.
To zapytam jeszcze samego zainteresowanego. Jakie są Twoje najmocniejsze strony?
FA: Ja siebie nie oceniam, od tego są inni.
I prawidłowo. Jak więc oceniają Cię inni?
- Czasami słyszę, że jestem szybki. Czasami, że dobrze drybluję, a czasem, że potrafię strzelić ładną bramkę.
Masz już na koncie swoje pierwsze piłkarskie sukcesy. W zeszłym roku zostałeś wybrany najlepszym piłkarzem wojewódzkich finałów turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” w Wielkopolsce. Jak wspominasz ten turniej i swój indywidualny sukces?
Było bardzo fajnie. Zagraliśmy w finale, ale niestety przegraliśmy i nie awansowaliśmy do finału ogólnopolskiego rozgrywanego w Warszawie. Mimo tego wspomnienia są pozytywne i było to super doświadczenie.
Zazdrościłeś finałowym rywalom wyjazdu do Warszawy i gry na Stadionie Narodowym?
- No tak, trochę im zazdrościliśmy. Mam nadzieję, że w przyszłości uda się jeszcze zagrać na tym stadionie.
Panie Marcinie, przed rokiem podczas eliminacji do turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” mówił pan, że zazdrości takich imprez dzisiejszemu pokoleniu. Pan jako nastolatek mógł o udziale w takim turnieju tylko pomarzyć.
MA: Dokładnie, kiedyś nie było turniejów jak ten. Za moich czasów takich imprez było zdecydowanie mniej i może dlatego doskonale pamiętam każdą z nich. To było ogromne przeżycie, turniej wiązał się z emocjami i często fajnym wyjazdem z rodzinnego miasta. Dziś okazji do rywalizacji z rówieśnikami jest dużo więcej. Dobrze, że istnieją takie rozgrywki dla dzieciaków, bo to frajda i odskocznia od codziennych treningów.
Pana synowie to utalentowani 13- i 15-latek, ale już na początku rozmowy zaznaczył pan, że wciąż nie wiadomo czy w przyszłości pójdą pana śladem i zostaną profesjonalistami.
- Dopóki cieszą się tym i sprawia im to frajdę, będziemy im umożliwiać trenowanie na odpowiednim poziomie. Jeżeli przestaną tym żyć, to nie będzie przymusu. Dziś najważniejsze są szkoła i odpowiedni kręgosłup moralny, czyli to, co najważniejsze być powinno. Sport jest bardzo fajny, kształtuje charakter i dobrze wpływa na zdrowie. W przyszłości chłopaki sami wybiorą, co będą chcieli robić w życiu.
Zanim Dawid i Filip trafili do profesjonalnych akademii, ich pierwszym trenerem na pewno był tata, a boiskiem – podwórko czy ogródek przed domem.
- I do dnia dzisiejszego tak jest! Starszy syn chodzi z piłką przy nodze nawet po domu. Mama się denerwuje, bo ściany od lat są wiecznie poobijane (śmiech). Wszyscy to znamy, ja też jestem bardziej wyrozumiały, bo sam tak postępowałem.
Jeden z piękniejszych momentów w pana karierze to świetny występ w barwach Rapidu Wiedeń, kiedy mierzyliście się w Lidze Mistrzów z wielkim Juventusem. Jak wspominał pan w rozmowie z Weszlo.com, po tym meczu zgarnął pan pochwały od Fabio Capello i koszulkę od samego Zlatana Ibrahimovicia. Ta ostatnia jest największą relikwią w Waszym domu?
- Może nie relikwią, ale akurat ostatnio ją odkurzyłem, bo razem z moim wspólnikiem Sebastianem Olszarem mieliśmy spotkanie z dziećmi z zaprzyjaźnionej szkoły podstawowej i dyrektor poprosił nas, żebyśmy przynieśli jakieś pamiątki. Ja nigdy wielkim kolekcjonerem nie byłem, ale oczywiście od razu pomyślałem o tej koszulce. To taka pamiątka, którą dostałem od bardzo znanego piłkarza, który widząc moje poświecenie na boisku podszedł po meczu, powiedział kilka miłych słów i wręczył swoją koszulkę. Może wtedy nawet tak tego nie doceniałem jak dziś. Trudno mi będzie się z tą koszulką rozstać, ale już kilka razy nosiłem się z zamiarem przekazania ją na jakąś aukcję charytatywną. Prędzej czy później tak to się pewnie skończy.
Jak w takim futbolowym domu, z trzema piłkarzami radzi sobie mama? Sama jest kibicem czy ma już czasem tego wszystkiego dosyć?
- Żona zrobiła zdecydowany postęp (śmiech). W tej chwili sama jest już kibicem piłki nożnej, dla świętego spokoju kibicuje też Realowi Madryt. Wiadomo, że jak Real wygra to jest w domu lepsza atmosfera. A jak dzieci są szczęśliwe, to mama też.
Filip, a jak Ty widzisz swoją piłkarską przyszłość? Tata osiągnął naprawdę sporo: po 100 występów na boiskach ekstraklasy w Polsce i Austrii, mecze w Lidze Mistrzów, gra w reprezentacji Polski. Chciałbyś kiedyś pobić te osiągnięcia?
FA: Mam nadzieję, że mi się uda. Moim największym marzeniem jest zagrać w Premier League w barwach Manchesteru United. Mogłaby być to też liga hiszpańska i Real, ale wolałbym chyba jednak ten Manchester.
MA: Na koniec opowiem jeszcze jedną anegdotkę, która mi się przypomniała. Kiedyś wróciłem do Rapidu po meczu reprezentacji Polski z Estonią, w którym odniosłem kontuzję łydki. Nie mogłem zagrać w rewanżowym spotkaniu Ligi Mistrzów z Juventusem, więc usiadłem na trybunach stadionu w Wiedniu. Nagle widzę, że idzie jakiś wysoki facet, znajoma twarz, a wokół niego 15 też dosyć dużych gości. Nagle ten facet podchodzi do mnie, patrzę, a to sam Gianluigi Buffon! Raz w życiu mnie widział na boisku, a był na tyle taktowny, że podszedł i zapytał: „co słychać, dlaczego nie grasz?”. Bardzo mnie zaskoczyło, że taki znany piłkarz poznał gościa, przeciwko któremu zagrał raz w życiu. Wymieniłem z nim łamaną angielszczyzną kilka zdań, wytłumaczyłem, że mam kontuzję i zapytałem co to za ludzie wokół niego. To też fajna historia, bo powiedział, że to jego koledzy z podwórka, których zna od najmłodszych lat. Powiedział, że od lat jeżdżą na wszystkie mecze Juventusu. Byłem pod wrażeniem, że tak pamięta o ludziach, z którymi się wychował.