Oczywiście Off muzyką stoi, ale gdyby miał to być tekst wyłącznie o zachwytach autora nad kreatywnością znacznej większości wykonawców, byłoby co najmniej nudno. W pierwszej kolejności warto przybliżyć, tym którzy wciąż mają opory przed wyjazdem na Offa, czym charakteryzuje się atmosfera imprezy stworzonej przez Artura R. (Tak, to wszystko przez niego.)
To co tutaj się pije?
Przede wszystkim dbałość o bezpieczeństwo uczestników jest na bardzo wysokim poziomie. Wcale nie chodzi tu o zakaz pogo pod sceną, czy uniemożliwianie stage divingu. Świetną zasadą regulaminu miasteczka festiwalowego i pola namiotowego, jest zakaz wnoszenia własnego alkoholu. Może się to wydać dziwne, że akurat ten element został przez autora wyłuskany, ale wynika to z tego, że wielu przybyłych miało z tym poważny problem.
Już pierwszego dnia, kiedy chroniąc się przed palącym słońcem usiadłem w okolicach głównego wejścia na pole namiotowe, miałem okazję obserwować, jak niektórzy cofnięci z bramki byli zmuszeni albo do „wytrąbienia” swoich zapasów w całości. Inym wyjściem z sytuacji było też porzucenie płynnych procentów. Większość reagowała irytacją choć z reguły dotyczyło to najwyżej 3 piw. Jednak zdarzały się prawdziwe „ludzkie mrówki”. Kiedy oddawałem się błogiemu lenistwu i wewnętrznej afirmacji kilku dni wolnego, podszedł do mnie spłoszony, świeży przyjezdny. Zwrócił się z pytaniem, przez co uciął moją przedfestiwalową medytację.
- Przepraszam, czy to prawda, że na pole nie można wnosić swojego alkoholu – wykrztusił rozedrganym tonem. Jegomość zdawał się być przygotowany do festiwalu świetnie. Luźna koszula, krótkie spodenki oraz sandały (bez skarpet), sugerowały że zdawał sobie sprawę z upałów, które miały w najbliższe dni nawiedzić Katowice. Jednak jego mimika zdradzała wielkie zakłopotanie. Misterny plan posiadania własnego napoju wyskokowego wziął w łeb. Oczy przyjezdnego powiększyły się do tego stopnia, że wykraczały poza granice oprawek drucianych okularów, a przyśpieszony oddech zdradzał oczekiwanie na odpowiedź przeczącą. Niestety była inna. - Kurde! To co tutaj się pije?
Wyraźnie niezadowolony z realiów Offa stanął z boku i wyciągnął z przepastnego plecaka dwie plastikowe butelki wypełnione najwyraźniej nielegalnym wyrobem. Postanowił ukryć swój skarb w krzakach. Co było z nim dalej, nie wiadomo. To był oczywiście przykład ekstremalny.
Zasadność restrykcji alkoholowych, była też często i gęsto kwestionowana w samym miasteczku festiwalowym. Jedni twierdzili, że to zabieg mający na celu umożliwić zarobek jedynej firmie piwowarskiej sprzedającej swój produkt publiczności Offa. Drudzy po prostu narzekali, że nie mogą sobie podejść pod
scenę sącząc złoty napój. Czasem takie dyskusje sprowadzały się do prawdziwej debaty na temat opresyjnego systemu politycznego i złej woli polityków w naszym kraju.
Natomiast efekt zakazu wnoszenia alkoholu jest widoczny gołym okiem. Krocząc od jednej sceny do drugiej, nie trzeba patrzeć pod nogi i uważać, żeby nie zdeptać przekrwionych, nieprzytomnych cielsk. Taka sytuacja jest normą na innej polskiej imprezie propagującej typowo rock'n'rollowy model muzycznego święta. Nie ma sępów „stukających” drobne na kolejną porcję orzeźwiającego piwka. Brak także widoków i zapachów towarzyszących przesadnemu orzeźwieniu.
Wydarzenie muzyczne
Off to przede wszystkim wydarzenie muzyczne. Na czterech scenach można podziwiać zarówno legendy sceny niezależnej, zespoły i solistów w rozkwicie kariery, ale także dużą ilość „raczkujących” artystów. Dlatego właśnie nie można mówić o nudzie. Repertuar jest szalenie zróżnicowany. Tegoroczna edycja obfitowała w grzmiące gitary, eksperymenty, jazz, rap, elektronikę i folk. Dla każdego coś miłego.
Pierwszy dzień należał przede wszystkim do The Residents. Gwiazda amerykańskiej awangardy zasłużyła na miano prawdziwego gwoździa programu. Członkowie grupy tradycyjnie zaprezentowali się na scenie w kostiumach, a koncert miał luźną formę swoistego spektaklu poświęconego reinkarnacji. Transowe rytmy, nieco progowa gitara oraz abstrakcyjnie humorystyczne teksty wyśpiewywane z niemałą charyzmą, przeniosły publiczność do „Shadowlandu” The Residents. Poszczególne kompozycje przeplatane były filmami przedstawiającymi bohaterów, którzy opowiadali o swoim doświadczeniu reinkarnacji. To było prawdziwe widowisko.
Do najciekawszych niespodzianek należał zniewalający występ grupy Ho99o9. Czy można połączyć hip – hop z hard core punkiem i noise'em? Oczywiście można wszystko, ale chodzi o taką fuzję, żeby było to przynajmniej interesujące. Grupa wystąpiła na tzw. „dzikim koncercie”, czyli poza czterema głównymi scenami. Estradę stanowiła „paka” dostawczego samochodu. Dwóch czarnoskórych frontmanów i perkusista obdarzony grind core' owym zacięciem, rozpoczęli swój niezwykły popis muzycznej jatki. Przesterowana elektronika generująca wręcz bolesne dla ucha sprzężenia i syntetyczny bas rozpętały pod sceną prawdziwe piekło. Pogo nabrało takiego impetu, że ochroniarze pomimo usilnych starań, nie byli
wstanie utrzymać w ryzach barierek okalających scenę. Gibały się we wszystkie strony. Koncert był szalenie energetyczny. Ponad 40 minut upłynęło niezauważalnie.
Wypadało także odwiedzić koncert legendarnego Władysława Komendarka. Niestety wiek i zbyt duża wiara we własne siły kreacji dały znać o sobie. Być może nikt nie miał odwagi powiedzieć tego wprost, ale ten szaman z Sochaczewa powinien udać się już na emeryturę. Wielu słuchaczy opuszczało namiot Trójki, gdzie mieściła się scena pod patronatem Polskiego Radia. Szkoda, bo trudno nie zapałać sympatią do zwariowanego staruszka, ale muzyka progresywna w wydaniu retro elektronicznym, to już chyba przesada.
Skoro o rozczarowaniach mowa to trzeba przywołać fatalny występ grupy Sunn O))). Ten koncert miał być wielkim wydarzeniem pełnym uniesień. Warstwie muzycznej nie można nic zarzucić. Drone doom metal był spowolniony do granic absurdu. Potężna fala basu, która przetaczała się po trzewiach, nieprzerwanie przez godzinę targała wnętrzności. Niestety teatralność występu zbanalizowała cały wydźwięk. Subkultura metalowa słynie z umiłowania mitologizacji, ale to co przedstawili członkowie Sunn O))) było najzwyklejszą dziecinadą. Jedynie fanatycy grupy byli zachwyceni.
Powróćmy jednak do uniesień i ciekawych odkryć. Na wielką uwagę zasługuje duński kwartet Selvhenter. Komuś kto nie uczestniczył w występie dziewczyn ze Skandynawii, trudno będzie sobie wyobrazić noise rocka, bez ani jednej gitary w składzie. Jest to możliwe! Puzon, saksofon, perkusja i skrzypce w rękach artystek zagrały porywająco. Matematyczne rytmy - przypominające klasyka takowej gry Todda Trainera, czy perkusistkę z zapomnianej formacji Surrogat T.T. Mai-Linh - doskonale wpasowały się w transowy walec skwierczący od przesterów. Dodatkowym atutem grupy jest to, że dziewczyny nie starają się naśladować gitar. Puzon nadal był puzonem, choć grał partie basowe. Rozwrzeszczane skrzypce i saksofon brzmiały naturalnie choć jazgotliwie.
Można by tak rozpisać wszystkie 20 koncertów jakie autor widział na Offie, ale komu chciałoby się to czytać? Warto jeszcze wspomnieć, że legendy naturalnie zagrały świetnie. Sun Ra Arkestra i Patti Smith pokazali młodocianym, że siwizna na głowie nie oznacza demencji i ograniczonego show. Performerka Ann Liv Young zagrała na nosie wszystkim, którzy skrywają w sobie jakieś uprzedzenia, a Arto Lindsay ze swoim zwariowanym bandem wyczarował magiczne chwile o funkującym pulsie. Natomiast reprezentanci Japonii - Buffalo Daughter – zachwycili słuchaczy swoją nieprzewidywalnością. Disco, pop, rock, noise i rozmaite wariacje były prawdziwą ucztą muzyczną. Amen.
Epilog
Off to także wiele atrakcji towarzyszących. W tym roku można było np. podziwiać nowoczesną burleskę. Niestety nie każdy dotarł na występy artystek, gdyż tłum gromadził się bardzo szybko, a Kawiarnia Literacka miasteczka festiwalowego nie jest zbyt duża. Poza tym młodzi mogli pobawić się na afterparty prowadzonym przez DJ – ów seniorów. DJ Wika ze swoimi kolegami i koleżankami serwowali swoje sety na międzypokoleniowej dyskotece.