Trudno minione, niedzielne wydarzenie określić mianem koncertu w potocznym rozumieniu tego słowa. Co prawda muzyka wybrzmiała na żywo, jednak większą część wieczoru wypełniła autoprezentacja i pęczniejący - z minuty na minutę - narcyzm artysty. Piotrowski wystąpił w towarzystwie dwóch muzyków: kontrabasisty Sebastiana Wypycha oraz wokalisty ukrywającego swoje nazwisko pod
pseudonimem Ghostman. Jednak odgrywali oni jednie rolę sidemanów, gdyż to Grzech był mistrzem ceremonii. Forma spotkania ze słuchaczami przypominała zarówno audycję umuzykalniającą, jak i muzykoterapeutyczną.
Lider miniaturowej formacji jawił się jako człowiek totalnie osadzony w swojej Nibylandii. Sugestywnie wpływał na odbiorców, czarując grzecznym słownictwem, ciepłym głosem i sympatyczną aparycją. Wyważony, delikatny dowcip i pogoda ducha, zamieniła wnętrze lokalu w swoiste przedszkole, gdzie Piotruś Pan hipnotyzował audytorium infantylną retoryką.
Mogłyby być to potężne zarzuty, gdyby nie to, że taki sposób koncertowania doskonale sprawdził się w „Beczce”. Publiczność była więcej niż zafascynowana. Pub emanuje prawdziwe domową atmosferą, co sprawia, że nawet uznani muzycy w odczuciu słuchacza stają się znajomymi. Rozpromienione lico lidera było w stanie stępić nawet najostrzejszą krytykę, bo przecież niesmacznym i nietaktownym byłoby zruganie tak zadowolonego z siebie twórcy. To tak, jakby zabrać dziecku lizaka.
Miłośnicy żywiołowego jazzu, czy frywolnych improwizacji musieli obejść się smakiem. Materiał, jaki wybrzmiał w przytulnej scenerii pubu Z Innej Beczki, był wyjątkowo zachowawczy.
Utwory inspirowane najróżniejszymi kulturami nie grzeszyły różnorodnością. Jedynym wyróżnikiem były charakterystyczne stylizacje, jednak zdawało się jakby przez cały wieczór muzycy wykonywali jedną kompozycję. Na samym wstępie Grzech zaznaczył, że jego wizja muzyki polega na relaksowaniu słuchaczy. Wspomniana wcześniej muzykoterapia przypadła zgromadzonej publiczności do gustu. Wiele osób zamknąwszy powieki oddawało się czemuś na kształt medytacji. Spijali, słodki do granic mdłości lukier, którym ociekała każda minuta wieczoru.
Mało wymagające, przestrzenne i do bólu klarowne dźwięki, idealnie nadawałby się jako tło do sauny. Improwizacje pozbawione były jakiejkolwiek ludzkiej ekspresji. Podporządkowanie harmonii oraz maniakalna dbałość o perfekcyjne brzmienie, zupełnie odhumanizowały eteryczną, muzyczną papkę.
Według prawideł sztuki terapeutycznej, na zakończenie potrzebny był akcent rozweselający. Po rozedrganych, kontemplacyjnych utworach z koła podbiegunowego, zabrzmiała kompozycja „Ghost in Santa Maria” inspirowana afrykańską muzyką korzeni.
Taneczny rytm i „pośpieszalskie” wygibasy wokalne Ghostmana momentalnie ożywiły atmosferę. Sam Piotrowski nakłaniał uczestników koncertu do tańca. Kilka par rozpoczęło zorganizowaną "pląsaninę". W pewnym momencie za sprawą kontrabasu zabrzmiały nawet akcenty góralskie, co udowodniło, że cała muzyka świata wywodzi się jednego źródła. Podstawą jest groove i beat.
Miniony wieczór był propozycją dla tych, którzy kochają Piotrusia Pana. Marzą o wejściu do Nibylandii. Chcą czuć się głaskani i dopieszczani przez artystów na każdym polu. Estetyka smooth jazzowo - chilloutowego etno została przyjęta entuzjastycznie i rozczuleniem. Materiał „One world” to idealna stylistyka dla miłośników audycji Marcina Kydryńskiego.