Trudno się dziwić takiej sytuacji, gdyż na koszalińskich scenach klubowych, czy widowiskowych tego typu dźwięki praktycznie się nie pojawiają. Dla właścicieli prywatnych lokali, zaproszenie artystów, których muzyka wcale nie gwarantuje pełnej sali, jest zbyt ryzykowne. W tym sensie CK 105 wypełnia swoją rolę idealnie, choć szkoda że dopiero od półtora roku. Ciekawe jak rozwinie się sytuacja w następnym
półroczu. Jednak to nie czas na dywagacje o niezrozumiałych – pomimo wyczerpujących wyjaśnień- decyzji kadrowych dyrekcji Centrum Kultury.
Słuchacze zgromadzeni w Clubie 105 mieli okazję wysłuchać kunsztownie przygotowanych polskich kopii gwiazd zachodnich. Jest to przytyk pospolity, jeśli chodzi o łamy naszego portalu, ale wciąż zdaje się być adekwatny wobec twórczości muzyków z całej Polski jacy sporadycznie odwiedzają Koszalin.
Grupa Underfate w miniony wieczór zaprezentowała się, jako kuchenka mikrofalowa odgrzewająca progresywne, słodko - gorzkie poczynania twórców sprzed co najmniej 25 lat. Dramatyzm i kwiecistość kompozycji jednoznacznie wywoływała skojarzenia z wyblakłą gwiazdą Dream Theatre. Pompatyczność pleciona „olfildowatymi” patentami i przeładowanie formy
oczywiście zrobiło wrażenie na koszalińskiej publiczności.
Oklaski i werbalne oznaki aprobaty niemal po każdym utworze wypełniały przestrzeń Clubu 105. Przedstawiciele „starszej młodzieży” poruszeni muzyką Underfate prawdopodobnie z nostalgią wspominali, jak to Sz. P. Kaczkowski w swoim „Minimaxie” formował gusta prezentując progresję, jako najwyższą formę rockowej erudycji.
Podczas występu grupy nie wybrzmiała ani jedna emocja. Zespół Uderfate okazał się być muzycznym odlewem, wykonanym na wzór i podobieństwo tuzów wymarłego stylu.
Gwiazdą wieczoru była formacja Besides. Tak to grupa, która zaistniała w świadomości Polek i Polaków, dzięki telewizyjnemu talent show „Must be the Music”. Desperacja dyktująca takie działania w obliczu marnego funkcjonowania rodzimego rynku muzycznego, może być zrozumiana. Niezrozumiałym jednak jest to, że muzycy szczycą się udziałem w programie oraz cytują pochlebne słowa Adama Sztaby. Pozwala to zapewne na zwiększenie honorarium. No cóż, konformizm miewa różne oblicza.
Skupmy się jednak na sobotnim występie Besides. Nie można muzykom odmówić kunsztu. Przygotowany materiał zabrzmiał zaskakująco dobrze. Nareszcie Polska scena doczekała się prawdziwego, potężnego post rocka. Czysty nieokraszony metalowymi wtrętami strumień melancholii i muzycznych pejzaży zademonstrował, jak wiele energii i czasu muzycy
wkładają w prace nad repertuarem. Problem polega na tym, że u kopisty ocenia się jedynie umiejętność odwzorowania oryginału.
Oczywiście można spojrzeć na Besides inaczej. Odwołując się do nadwiślańskiego patriotyzmu – „powinniśmy się cieszyć, że w Polsce mamy wykonawców światowego formatu” albo „jak na polskie warunki, grupa brzmi wyjątkowo”. Cóż z tego wynika? Nic, bo biorąc za skalę porównawczą polską scenę, to nawet Kiliański wypada doskonale.
Wiara w to, że post rocka można zagrać w dzisiejszych czasach interesująco, jest szalenie złudna. Muzycy Besides weszli nie tyle do „tej samej rzeki”, a zupełnie suchego koryta co tysiące grup z całego świata,
które grają identycznie.
Oprócz tego, że koncert zachwycił publiczność, to zademonstrował potworne zacofanie rodzimej sceny muzycznej. Opóźnienie o co najmniej dwie dekady, powoduje to, że wyświechtane style muzyczne, po naturalnej śmierci na zachodzie, odżywają w Polsce. Prawdą jest, że rezurekcja następuje w coraz lepszym wykonaniu, jednak jest to tylko sztuka kopiowania, bez krztyny kreatywności. Polscy muzycy kochają szablony i schematy, za co publiczność darzy ich miłością absolutną, bo może porównać grupę do zachodniego pierwowzoru.