- Rozpoczynając koncert powiedział Pan, że jechał do Koszalina ponad 8 godzin, czyli prawie tyle, ile trwa podróż samolotem z Nowego Jorku do Warszawy. Co sprawiło, ze przyjął Pan zaproszenie na ten koncert?
- A czymże jest osiem godzin naprzeciw wieczności… Jeśli jest szczytny cel, to nie można odmawiać. Biorę udział w podobnych charytatywnych przedsięwzięciach, a ten koncert w Koszalinie, jest w tym roku jednym z ostatnich. Jestem zaprzyjaźniony z Radiem Koszalin, wiem, jak wiele dobrego czyni hospicjum, pracujący w nim ludzie, wolontariusze. Przyjechałem, aby im za to podziękować.
- Za udział w koncertach charytatywnych nie bierze Pan honorarium. Skąd taka decyzja?
- Jestem wierny mądrej dewizie: daj, a będzie ci dane. Jeśli ten, kto prosi, nie chce pieniędzy w kopercie na wątpliwy cel, lecz prosi o pomoc w ważnej społecznie sprawie, staram się reagować. Gdy pomagamy innym charytatywnie, trudno brać za to wynagrodzenie.
- W połowie lat 70. wyjechał Pan do USA, gdzie mieszkał przez wiele lat. Ostatnio coraz częściej przebywa Pan w Polsce. Proszę powiedzieć, gdzie jest Pana miejsce na ziemi?
- Od pewnego czasu mieszkam w Polsce, w Łomiankach pod Warszawą. Muszę przyznać, że odkrywam Polskę na nowo i coraz bardziej mi się tu podoba. Od czasu, kiedy wyjechałam do Ameryki, wiele się zmieniło, oczywiście na lepsze. Ale trzeba dodać, że tak naprawdę mam dwa takie miejsca. To Polska i Stany Zjednoczone. W każdym spędziłem mniej więcej tyle samo czasu. Każde jest dla mnie ważne. Kiedy w Polsce jest zimno, wyjeżdżam do San Diego w Kalifornii, żeby nacieszyć się słońcem.
- Nie bryluje Pan na stołecznych salonach, nie zabiega o popularność, jak wielu celebrytów, a mimo to wciąż jest Pan znany, lubiany. Czy nie kusiło Pana, żeby zacząć walczyć o jeszcze większą sławę?
- Każdy może mieć swoje 15 minut w świetle jupiterów, tylko trzeba zastanowić się, co będzie potem, kiedy reflektory zgasną. Wtedy nie jest ważny kolor skarpetek, jaki się nosi, tylko to, jacy jesteśmy, co mamy do powiedzenia sobą, swoją postawą, swoimi dokonaniami.
- Pana piosenki nigdy nie były błahe, zawsze traktowały o czymś ważnym. I wciąż, choć mija tyle lat, śpiewa je Pan z wielkim zaangażowaniem. Nie kokietuje Pan publiczności, jest Pan wierny sobie. Świat wokół tak się zmienił, a Pan nadal jest lubiany. W czym tkwi sekret?
- Dzielę się z publicznością tym, co czuję, a jeśli ludzie chcą mnie słuchać, to dla mnie wielka radość. W ubiegłym roku obchodziłem 50-lecie mojej obecności na scenie. Moje dawne przeboje nadal się podobają, choć wszystkie są już w nowych aranżacjach.
- Kondycji fizycznej i wewnętrznej siły mógłby Panu pozazdrościć niejeden młody człowiek. Co robić, żeby być w tak dobrej formie?
- Żyjemy na tym naszym świecie raptem kilkadziesiąt lat, dlatego warto zrobić wszystko, co możliwe, żeby to życie było jak najlepsze. Utrzymanie tężyzny fizycznej zawsze było jednym z moich głównych celów. Gra w tenisa, joga, zdrowy styl życia, odpowiednie odżywanie - to wszystko prowadzi do celu, którym jest życie w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej. Ważne jest także unikanie uzależnień, nie tylko tych związanych z alkoholem, czy narkotykami, ale wielu innych toksyn, które niesie życie.
- A miłość? Czy ona także daje Panu siłę?
- Mam przy sobie Anię (życiowa partnerka Stana Borysa), mam ukochaną Juleczkę (suczka o tym imieniu to także wielka miłość artysty). Obie przyjechały ze mną do Koszalina i są przy mnie każdego dnia. My się wzajemnie uzupełniamy, jesteśmy sobie potrzebni. To jest właśnie miłość, która daje mi wielką siłę.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Alina Konieczna