Znany, szanowany frankofil, nauczyciel i działacz polityczny w minionym tygodniu złożył pozew do sądu o obronę dóbr osobistych. Sprawa dotyczy wypowiedzi Pawła Muchy, radnego Sejmiku Województwa, który zasugerował Kuriacie agenturalną przeszłość oraz kłamstwa. Rektor PWSZ postanowił po raz kolejny zawalczyć o swoje dobre imię. Wcześniej, przez sześć lat, był ciągany po sądach w ramach procesu lustracyjnego. Finalnie orzeczenie sądu oczyściło Kuriatę z zarzutów, potwierdzając jego wersję, że nigdy nie współpracował z SB.
Jest Pan osobą, która bezpośrednio miała do czynienia z machiną lustracyjną. Czy uważa Pan, że ten system działa poprawnie?
- To nie jest temat, na który można prosto odpowiedzieć. Trzeba wziąć pod uwagę źródła samej potrzeby lustracji, przywołać realia z lat 89 – 90, kiedy to zmieniał się ustrój polityczny. W tamtym okresie nastąpił podział na dwa obozy. Część osób zabiegała o rozliczanie przeszłości komunistycznej, czy totalitarnej, inni woleli tego nie ruszać. Dzisiaj patrzymy na te wydarzenia zupełnie inaczej.
Na czym polega ta różnica?
- Już sam Okrągły Stół wzbudza wielkie kontrowersje. Część przedstawicieli obecnej sceny politycznej mówi, że to była zdrada, że czerwoni dogadali się z różowymi, żeby zapewnić im miękkie lądowanie w nowym systemie itp. Ta narracja, którą tak śmiało propaguje prezes Kaczyński, sprowadza się do tego, że Polska jawi się jako kraj podzielony na tych uczciwych i umoczonych komunizmem.
Jednak Pan umoczony nie jest, a etykieta TW, cały czas funkcjonuje wśród polityków Prawa i Sprawiedliwości, czemu dał wyraz Pan Mucha. Z czego to wynika? Przecież jest prawomocny wyrok sądowy stwierdzający, że nie dopuścił się Pan kłamstwa lustracyjnego.
- To wszystko wiąże się z historią początków III RP. Wiele osób ma pretensje do ówczesnych władz, że nie przeprowadzono dekomunizacji. Chodziło o otwarcie teczek, polityczną banicję osób działających w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Generalnie żeby oczyścić kraj z tzw. złogów komunizmu. Okazało się, że to wcale nie jest taka prosta sprawa.
Z tego sobie zdaję sprawę. Karanie każdego, kto w jakikolwiek sposób uczestniczył w peerelowskim systemie, nawet w szeregach jedynej prawej i sprawiedliwej partii, mogłyby wzbudzić niemały popłoch. Wystarczy przywołać nazwisko prokuratora Piotrowicza.
- Dzisiaj to jest porządny człowiek, chodzi do kościoła i przyjmuje komunię. Przecież każdy może się nawrócić niczym Szaweł. Natomiast sprawa dekomunizacji cały czas była w zawieszeniu. Przez lata III RP, nikt nie miał na to żadnego, konkretnego pomysłu. W 2006 roku ktoś wymyślił, żeby ludziom sprawdzać życiorysy i zaoferować możliwość przyznania się np. do tajnej współpracy, w zamian za brak konsekwencji prawnych.
Co w tym nie zadziało?
- Świetnym przykładem jest Wałęsa. Część dokumentów dotycząca byłego prezydenta, została sfałszowana, co niejednokrotnie przyznawali jego przeciwnicy. Część być może jest autentyczna, a sam Wałęsa mówił, że coś tam podpisywał. Kto nie żył w tamtych czasach i nie wie jak ten system funkcjonował, nie będzie w stanie tego zrozumieć.
Jak to jednak się stało, że musiał Pan składać oświadczenie lustracyjne? Przecież działał Pan jeszcze za czasów studenckich jako opozycjonista.
- Nie byłem jakimś wielkim działaczem opozycyjnym, ale na tle marazmu społecznego coś robiłem. W 2007 roku dowiaduję się, że Służba Bezpieczeństwa wytwarzała jakieś dokumenty na mój temat. Wiadomo, że taka informacja mnie zainteresowała. Okazało się, że te dokumenty trzyma jakaś inna służba i odmawia do nich dostępu. Dopiero kiedy zostałem oskarżony, mogłem zajrzeć do swojej teczki, która była i tak ocenzurowana. Zamazane zostały nazwiska funkcjonariuszy, którzy na mój temat zbierali i tworzyli materiały, a także pomimo niewielkiej ilości dokumentów i tak mogłem zobaczyć tylko ich część. Moim zdaniem było to nieetyczne.
Sąd w końcu, po latach procesu oznajmił, że nie był Pan tajnym współpracownikiem. Poniósł Pan jednak wysokie koszty.
- Kiedy ta sprawa wybuchła byłem posłem. W mediach rozpętała się wielka afera. Koledzy z Sejmu patrzyli na mnie jak na potencjalnego donosiciela. Zostało zasiane ziarno. Odbył się sąd koleżeński w Platformie. Uczestniczyli w nim Jarosław Gowin, Andrzej Czuma, a także Sławomir Rybicki. Poradzili mi, żebym poszedł do IPN – u i się oczyścił w procesie lustracyjnym. Zaczęło się 6 lat analizy dokumentów i relacji świadków. To trwało tak długo, nie dlatego, że sąd był zajęty innymi sprawami, ale była to zamierzona taktyka IPNu. Po jednej rozprawie mijało pół roku do następnej. W tym czasie byli powoływani świadkowie, ale oczywiście wybrani przez IPN. W tamtym okresie nawet koledzy ze studiów mieli wobec mnie jakieś pretensje, pomimo tego, że cała sprawa lustracyjna dotyczyła okresu od 1984 roku, kiedy już dwa lata pracowałem. W 1982 wyjechałem na wieś pod Wałcz, żeby zostać nauczycielem. Jaki ja mogłem mieć układ z SB, jako absolwent filologii francuskiej, który w małej miejscowości uczy dzieci języka?
W takim razie skąd w ogóle teczka TW „Piotra”?
- Podczas rozpraw dowiedziałem się, że w tamtym okresie, trzy kilometry od mojego domu znajdowały się silosy z bronią jądrową. Wtedy było to zatajane przez władzę. Do mnie z kolei przyjeżdżali znajomi z zagranicy i to dlatego SB się mną interesowała.
Jak to jest, że sądy i pracownicy IPN wierzą dokumentom oraz zeznaniom funkcjonariuszy SB, kiedy ta służba miała wpisane w swoje obowiązki kłamstwa i manipulację?
- Jeden z funkcjonariuszy zeznających w mojej sprawie powiedział nawet, że było takie zarządzenie Kiszczaka, nakazujące fabrykowanie zeznań rzekomych TW i samych TW, po to, aby ukryć istnienie podsłuchów. Może się to wydać dziwne, ale nawet w PRLu były one nielegalne.
Jak w takim razie patrzy Pan na historię zmian w Polsce? Czy nie było lepiej od razu, po wprowadzeniu nowego systemu politycznego rozliczyć PRL?
- Jestem zwolennikiem Okrągłego Stołu, ale nie dlatego, że chciałbym wymazać winy „czerwonych”. To był po prostu wyjątkowy moment w naszej historii. Ludzie się dogadali. Nie doszło do rozlewu krwi, był to kompromis. Opozycja wybaczyła części aparatu byłej władzy. Jednak Polacy sami bardzo szybko znów wybrali postkomunistów do parlamentu. Te marzenia, że trzeba było w 89 roku komunistów wysłać na Marsa, to jest zwykłe gadanie. Wtedy jeszcze Armia Czerwona stacjonowała w Polsce. Wystarczy spojrzeć na ostatnie wydarzenia na Krymie. Wydawało się, że to jest niemożliwe, aby Rosja w XXI wieku rozpętała wojnę. A jednak Putinowi udało się zająć terytorium obcego kraju. To samo mogło grozić nam.
Nie uważa Pan, że lustracja w takiej formie daje pole do popisu właśnie byłym funkcjonariuszom, którzy mogą swobodnie pociągać za sznurki?
- Dzisiaj to jest narzędzie czysto polityczne. Wystarczy, że pojawi się jakaś postać, no choćby Kijowski z Komitetu Obrony Demokracji, to natychmiast zagląda się w teczki i to nie tylko jego, ale nawet jego dziadków, ciotek, wujków i znajomych. To jest czysty bolszewicko - hitlerowski system odpowiedzialności zbiorowej. Co ma do rzeczy Mateusz Kijowski, do tego, co robił jego dziadek, czy wujek?
Czy ma Pan w takim razie pomysł na to, jak powinna wyglądać lustracja obecnie?
- Nie ma dobrego wyjścia z tego lustracyjnego bagna. Otworzenie archiwów wprowadziłoby ogromne zamieszanie. Ktoś by uwierzył, ktoś nie i de facto byłby jeszcze większy bałagan. PIS chce znowu z tego lustracyjnego piekła skorzystać. Żyjemy w rzeczywistości, którą cechuje zarządzanie strachem. Ja jestem już szczerze mówiąc tym zmęczony.
Nie dziwię się. Niektórym samo posądzenie o współpracę wystarczy, żeby wygłaszać publicznie opinie, które nie powinny się pojawiać.
- Cokolwiek się nie powie, cokolwiek się ukaże w prasie, czy telewizji- nie ma to znaczenia. Przykład z Panem Muchą pokazuje, że nawet po prawomocnym wyroku sądu, niektórzy i tak wiedzą swoje.
Dziękuję za rozmowę.