Historia zna wiele przypadków symfonicznej aranżacji repertuaru popowego. Niekiedy takie koncerty pokazywały, że kompozycje z list przebojów można potraktować jako doskonały materiał wyjściowy prezentujący prawdziwe bogactwo walorów muzycznych. Zdawać by się mogło, że kompozycje wykonywane niegdyś przez ś.p. Whitney Houston są na tyle kunsztowne, że filharmoniczne wersje w naturalny sposób uwypuklą ich smak. Koszalińska realizacja tego przedsięwzięcia niestety okazała się być katastrofą
Wokalistka Hania Stach jest przykładem takich wykonawców, którym brakuje jakiegokolwiek polotu. Wielkie możliwości muzyczne napotykają na pustkę, brak własnego charakteru i inwencji twórczej. Nie chodzi o to, że postanowiła skorzystać z cudzych kompozycji, ale cudzego stylu. Przez cały koncert wokalistka starała się odwzorować Whitney. Zbliżyć się do oryginału, jakby zapominając o tym, że perfekcyjne naśladownictwo wcale nie idzie w parze z poruszającym wykonawstwem.
To oczywiście jedna strona medalu. Wśród zgromadzonej publiczności znalazły się zapewne osoby, którym wystarczyło to, że Stach i muzycy z jej zespołu prezentują bardzo wysoki poziom techniczny. Podziwianie muzyków, czy jakiegokolwiek artysty tylko i wyłącznie za to, że wyćwiczył opanowanie warsztatu jest jednak ślepą uliczką. Przypomina to zachwyt jakim obdarza się np. cyrkowych akrobatów. Filharmonia jednak cyrkiem nie jest. Mistrzostwo w obsłudze instrumentu nie stanowi wartości samej w sobie. Niestety, to był jedyny walor minionego wieczoru. Słowem chałtura odegrana w dystyngowanej oprawie orkiestry symfonicznej i nobilitującym wnętrzu Filharmonii Koszalińskiej.
Naśladownictwo ozdobnego stylu Houston, można jeszcze polskiej wokalistce wybaczyć. Każdy twórca ma swojego idola i mniej lub bardziej świadomie stara się mu dorównać. Potwornym doznaniem jednak było słuchanie angielszczyzny Hani Stach. Na początku koncertu wydawało się, że stara się panować nad polskim akcentem. Natomiast z biegiem czasu kontrola wokalistki się poluzowała i zabrzmiały tragiczne polsko- angielskie „aj -e ”, „ołw -y ”, „ing – i”. Tego już wybaczyć nie można, bo przygotowując repertuar w całości obcojęzyczny należało opracować tekst przynajmniej na poziomie średnio zaawansowanym.
Jednak nie to najbardziej zniweczyło piątkowy wieczór w Filharmonii. Największą porażką była orkiestracja utworów. Zdawało się jakby była napisana na kolanie, zaledwie dzień przed planowanym koncertem, zupełnie bez pomysłu. Rola orkiestry ograniczała się do zagrania wstępów i to według jednego, powtarzalnego klucza. Trzeba zagrać takie intro, żeby nie było wiadomo jaki to utwór zabrzmi za chwilę. Wprowadzenia były w większości stylizowane na wielką symfonikę.
Podczas wykonywania utworów oczywiście partie smyczków, czy instrumentów dętych także wybrzmiewały jednak ledwie słyszalnym dźwiękiem. Zdarzały się wyjątki, np. kiedy puzony i trąbki zagłuszały zupełnie wszystko, nawet solistkę. Powstawał, wtedy zupełny harmider. Sprawiało to wrażenie, że filharmonicy otrzymali jakieś partytury, żeby tylko coś zagrali, bo obecność orkiestry jest wymagana - w końcu to filharmonia.
Całe szczęście, że następny koncert rodzimych filharmoników wypełnią polskie perły muzyczne. Karnawał już wyczerpał swoją formułę.