Informacja dotycząca polityki plików cookies: Informujemy, iż w naszych serwisach internetowych korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Dalsze korzystanie z naszych serwisów, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności. Zamknij.
Koszalin, Poland
sport

Stawka jest ogromna

Autor Damian Zydel 28 Maj 2013 godz. 20:58
Leszek Doliński ma na swoim koncie trzy brązowe medale Mistrzostw Polski. - Trzeba zagrać na 300 procent - doradza zawodnikom AZS Koszalin przed środowym meczem z Anwilem.

Damian Zydel: Przed zawodnikami AZS Koszalin historyczna szansa na zdobycie medalu w rozgrywkach o Mistrzostwo Polski. Pan co prawda nie w barwach AZS Koszalin, lecz pod szyldem wrocławskich drużyn zdobywał już brązowe medale tych rozgrywek. Co zmieniło się na przestrzeni 30 lat w polskiej koszykówce?

 

Leszek Doliński: Wówczas, aby walczyć o medale trzeba było wyjechać z Koszalina (śmiech). Pierwszy brązowy medal zdobyłem w roku 1983 grając w Gwardii Wrocław. Kolejne dwa natomiast ze Śląskiem Wrocław pod wodzą trenera Jerzego Olejniczaka, a był to rok 84 i 85.

 

O ile medal z Gwardią Wrocław to ogromny sukces, to chyba w Śląsku z brązu w tamtych latach mało kto był zadowolony?

 

Trzecie miejsce z Gwardią to był największy wówczas sukces w historii tego klubu. Całe miasto mówiło o naszym wyczynie, wszyscy związani z klubem byli wręcz zachwyceni. W Śląsku natomiast były zupełnie inne oczekiwania. Tam każdy oczekiwał mistrzostwa. Inne miejsce niż pierwsze oznaczało porażkę.

 

Czyli pomimo medalu działacze Śląska nie cieszyli się z sukcesu?

 

Jak wspomniałem wcześniej, to było odbierane jako porażka. Śląsk miał już mistrzowskie tradycje, a w sezonie, w którym się tam znalazłem mieliśmy 14 zawodników w zespole, z czego aż 10 było reprezentantami Polski. Wydawało się więc, że jesteśmy murowanym kandydatem do złota, jednak wszystko zweryfikował parkiet. To dowód na to, że nazwiska nie grają, a im więcej gwiazd w zespole, tym większe prawdopodobieństwo, że każdy gracz będzie starał się grać pod swoje statystyki, nie pod efekt końcowy zespołu.

 

Czy któryś z tych trzech medali zdobytych we Wrocławiu ma dla Pana szczególną wartość?

 

Największą satysfakcję sprawił mi pierwszy medal. Gwardia nie miała wielkich sukcesów, a kiedy medal zdobywa się pierwszy raz w historii danego klubu, zawodnik czuje, że staje się kimś, o kim ludzie nie zapomną. Podobnie zapewne czują się zawodnicy AZS Koszalin przed drugim meczem z Anwilem.

 

Na pewno czuje Pan pewien niedosyt, że żaden z medali nie zdobył Pan w barwach AZS Koszalin.

 

Każdy z byłych zawodników czuje na pewno radość, że w Koszalinie w końcu są możliwości walki o ligowe trofea. Kiedyś nie było na to pieniędzy. Teraz czasy się zmieniły. Szkoda natomiast, że w barwach AZS nie ma żadnego zawodnika z Koszalina, który odgrywałby znaczącą rolę w zespole. Nie ujmuje nic młodemu Gibaszkowi i Śpicy, ale… ludzie chcą utożsamiać się z drużyną, dlatego na pewno chcieliby także, aby w drużynie był „swój chłop”. Wystarczy spojrzeć na reakcję kibiców, gdy na parkiet wchodzą zawodnicy z naszego miasta.

 

W czym więc tkwi problem? Czy Koszalin ma naprawdę tak słaby system szkolenia młodzieży?

 

Wręcz przeciwnie. Przecież kilka drużyn młodzieżowych z naszego miasta grało w tym roku w półfinałach rozgrywek o Mistrzostwo Polski. Widać, że szkolenie idzie w dobrym kierunku, ale kiedy gracz kończy etap juniora starszego jest ogromna przepaść, bo albo przejdzie do AZS Koszalin albo musi szukać miejsca w innym mieście.

 

Czy powinno być więc zaplecze w postaci II ligi dla młodych zawodników z Koszalina?

 

Myślę, że byłoby to dobre rozwiązanie. Mogliby tam grać wyróżniający się juniorzy starsi, mogliby grać zawodnicy, którzy w ekstraklasie grają mało, albo wcale nie grają, a w II lidze nabieraliby doświadczenia. Na pewno jest to pomysł, nad którym trzeba poważnie się zastanowić i wprowadzić go w życie. Od dawna mówi się o tym w Koszalinie.

 

Śledzi Pan na pewno poczynania AZS w obecnym sezonie. W pewnym momencie wydawało się nawet, że drużyna ta już nic nie ugra. Jak Pan wytłumaczy to odrodzenie w końcówce sezonu?

 

Z punktu widzenia byłego zawodnika przypuszczam, że gracze AZS usiedli pewnego dnia przy piwie i powiedzieli sobie, że skoro potrafili wygrywać z najlepszymi, nie są tak słabi, jak wskazywała na to w pewnym momencie tabela. Czasami w szatni trzeba powiedzieć, co leży komu na sercu, wyrzucić złe emocje, zacisnąć zęby i wyjść na parkiet na kolejny mecz. Taka męska rozmowa jest czasami lepsza niż zmiana trenera, a w Polsce często robi się to w pierwszej kolejności. Nie da się zbudować zespołu zmieniając szkoleniowca kilka razy w trakcie sezonu. Nie chodzi mi tutaj już tylko o Koszalin, ale trenerom powinno się bardziej ufać, dawać im czas na stworzenie zespołu. Kluby powinny mieć strategie na lata, a nie mówić co sezon, że „jakoś to będzie”. Na wyniki potrzeba czasu.

 

Tylko, że presja wyniku jest ogromna. Sam Pan wie, że niektóre kontrakty z trenerami mają zapis, że w przypadku pięciu porażek z rzędu umowa może zostać rozwiązana.

 

Co nie oznacza, że musi być rozwiązana. Skoro mówimy już o tym, co wtedy, gdy drużynie nie idzie, to ważna jest tu rola kibica. Pamiętam sam swoje mecze, kiedy przegrywaliśmy różnicą dwudziestu punktów, ale dzięki dopingowi publiczności odrabialiśmy straty i wygrywaliśmy. Drużyna, której nie idzie potrzebuje przede wszystkim wsparcia.

 

Wracając jednak do wątku brązowego medalu, co będzie Pan czuł widząc AZS Koszalin odbierający brązowe medale rozgrywek Polskiej Ligi Koszykówki?

 

Na pewno będę miał miękkie nogi ze wzruszenia. Chciałbym jednak, aby ten brązowy medal, na który wszyscy liczymy, był pierwszym krokiem marszu tego klubu po Mistrzostwo Kraju! Mówimy o tym brązie, ale aby go zdobyć musimy wygrać tylko a zarazem jeden mecz. Zawodnicy muszą wyjść w środę na parkiet i zagrać nie jak to się mówi na 120 procent, lecz na 300! Podczas takiego meczu nie powinno zwracać się uwagi na to, czy złamie się nogę, rękę, czy poleje się krew. Trzeba po prostu wyjść na parkiet i stoczyć sportową wojnę, a stawka jest naprawdę ogromna.

Następny artykuł