Informacja dotycząca polityki plików cookies: Informujemy, iż w naszych serwisach internetowych korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Dalsze korzystanie z naszych serwisów, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności. Zamknij.
Koszalin, Poland
sport

Błękitne tornado, kibice na drzewach i cuda jak w „Ogniem i Mieczem”. Czy pamiętasz te sensacje w Pucharze Polski?

Autor Art za Arskom 21 Października 2021 godz. 7:02
Piłkarskie rozgrywki pucharowe w każdym kraju są kopalnią niezwykłych historii, opowiadających o ambicji, krętej drodze do sukcesu i marzeniach kopciuszków o wiekopomnym sukcesie, które regularnie się tu spełniają. W tegorocznej edycji Fortuna Pucharu Polski do 1/16 finału awansowała IV-ligowa Wieczysta Kraków oraz aż pięciu przedstawicieli III lig. O awans nie będzie łatwo, ale dawne historie Czarnych Żagań, Błękitnych Stargard czy trzecioligowej Lechii Gdańsk na pewno dodadzą im skrzydeł. Bo chociaż wyeliminowanie faworyta wydaje się karkołomną misją, w rozgrywkach pucharowych granica pomiędzy snem a jawą często się zaciera.

Ziemia lubuska w polskim futbolu wciąż pozostaje na mapie białą plamą, terra incognita. Żaden zespół z tego regionu nie dostąpił zaszczytu gry w ekstraklasie, a miejscowi kibice mocniej przeżywają żużlowe zmagania niż mecze piłki nożnej. Miejscowy futbol może jednak pochwalić się jedną z najbardziej niezwykłych historii w dziejach rozgrywek o Puchar Polski. Historią, która jest gotowym scenariuszem na film. Opowieścią o ambicji, umiejętnościach, furze szczęścia i komunistycznych władzach, które sprawiły, że happy end odwołano. Ale po kolei.

Połowa lat 60. ubiegłego wieku, jak na realia życia w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, była niezwykle spokojna. W rządzonym przez towarzysza „Wiesława” Gomułkę kraju nie było jeszcze mowy o antysemickiej zawierusze, która wstrząsnęła Polską trzy lata później, powoli zapominano też o wojennym koszmarze i stalinowskich represjach. Mała stabilizacja. W futbolowej pucharowej rzeczywistości do „normalności” było jednak niezwykle daleko.  

Cuda jak u Sienkiewicza

„Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia” – zaczynał „Ogniem i Mieczem” Henryk Sienkiewicz. Parafrazując, to samo można napisać o piłkarskim roku 1965. Co prawda, w przeciwieństwie do słynnej powieści, tym razem na polskich ziemiach nie pojawiły się szarańcza, kometa czy zaćmienie słońca, ale na nudę i tak narzekać się nie dało. Kibice na drzewach, trzy zwycięskie rzuty monetą i marsz trzecioligowych Czarnych Żagań do finału, w którym zmierzyli się z naszpikowanym gwiazdami Górnikiem Zabrze, to do dziś jedna z najbardziej niezwykłych opowieści, którymi może pochwalić się krajowy futbol. – Gra Czarnych w Pucharze Polski była pierwszym powodem do dumy w powojennym Żaganiu – mówiła w rozmowie z portalem sport.tvn24.pl Wanda Winczaruk, która wówczas była młodą fanką zespołu z lubuskiego. Trzecioligowy zespół pod wodzą trenera Jana Dixy w pierwszej rundzie rozgrywek rozbił Karolinę Jaworzyna Śląska 6:0, ale nikt nie spodziewał się, że to początek przygody życia. W kolejnych meczach outsiderzy z Żagania zgarniali skalpy kolejnych rywali: Startu Łódź, Polonii Bytom, Pogoni Szczecin, Wisły Kraków i ŁKS-u Łódź. Co ciekawe, w aż trzech z tych spotkań regulaminowy czas gry i dogrywka to było za mało, żeby wyłonić zwycięzcę. Jako że wówczas nie znano jeszcze serii rzutów karnych, wszystkie te starcia kończyły się losowaniami. – Pierwszy miał wybrać łodzianin, jako że my byliśmy gospodarzami. Jednak nie mógł się zdecydować. Sędzia poganiał, więc ja złapałem prawą kartkę. Był to jakiś odruch. Potem w ułamku sekundy zdecydowałem się na wzięcie tej, która leżała po lewej stronie – opowiadał o półfinałowym starciu z ŁKS-em kapitan Czarnych Edward Kuczko. Miał dobre przeczucie. Po raz trzeci ręka lidera zespołu z Żagania okazała się szczęśliwa. Stadion, wokół którego fani gromadzili się nawet na drzewach, wybuchł z radości. Na drodze do pucharu stał już tylko Górnik Zabrze.

Piłkarze byli traktowani w Żaganiu jakby zdobyli mistrzostwo świata. Kibice zbierali wycinki z gazet, zakłady usługowe w mieście obsługiwały zawodników za darmo. Piękna przygoda dobiegła końca w starciu z mistrzem Polski. Górnik na stadionie w Zielonej Górze łatwo rozbił trzecioligowca 4:0. Klasyczny hattrick legendarnego Ernesta Pohla wystarczył, żeby położyć rywala na łopatki, a po przerwie dzieła zniszczenia dopełnił Musiałek. 

Zaczęło się od trzęsienia ziemi

Początek lat 80. to dla futbolu w Gdańsku czas pełen paradoksów. Z jednej strony spadek w sezonie 81/82 na trzeci poziom rozgrywkowy, z drugiej w kolejnym roku historyczny triumf w Pucharze Polski, co udało się Lechii jako pierwszemu zespołowi występującemu na tak niskim poziomie ligowym. Architektami sukcesu było dwóch trenerskich żółtodziobów: 31-letni Jerzy Jastrzębowski oraz rok młodszy Józef Gładysz. Obaj byli wystarczająco starzy, żeby pamiętać historię Czarnych Żagań i wystarczająco młodzi, żeby wierzyć, że da się ją nie tylko powtórzyć, ale wręcz pójść o krok dalej, zgarniając trofeum. Pucharowa przygoda zaczęła się wedle scenariusza rekomendowanego przez Alfreda Hitchcocka. Najpierw było trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosło.

Tym początkowym wstrząsem była wyjazdowa potyczka z występującym w okręgówce Startem Radziejów Kujawski. To jedyny we wspomnianej edycji rozgrywek mecz, w którym Lechia była faworytem i jeden z tych, w których była najbliżej odpadnięcia. Ostatecznie, po dogrywce, biało-zieloni wygrali 3:2, po dwóch golach Błaszczyka i jednym Marchela. W kolejnej rundzie, już na własnym obiekcie przy ul. Traugutta, Lechia mierzyła się z wyżej notowaną Olimpią Elbląg. Garstka widzów na trybunach nie mogła się spodziewać, że obserwowana przez nich wygrana 2:1 będzie przyczynkiem do tego, żeby za rok na tym samym obiekcie pojawiło się rekordowe 40 tysięcy fanów, którzy będą oglądać Zbigniewa Bońka i Michela Platiniego. Trzecioligowiec rozkręcał się z każdym kolejnym spotkaniem, eliminując po serii rzutów karnych Widzew Łódź i wygrywając po dogrywce ze Śląskiem Wrocław. Na wiosnę trwał marsz zespołu z Gdańska po trofeum. Najpierw, w ćwierćfinale, po niezwykle trudnym meczu w Sosnowcu, strzał Marka Kowalczyka dał im wygraną 1:0 i awans do półfinału. Tam kolejna sensacja – drugoligowy Piast Gliwice wygrał z Kolejorzem i to on czekał w finale na zwycięzcę rywalizacji pomiędzy Lechią a Ruchem Chorzów. W zaciętym spotkaniu przez 120 minut nie padła ani jedna bramka i znów lepszy zespół miały wyłonić „jedenastki”. Tam bohaterem okazał się golkiper biało-zielonych, Tadeusz Fajfer, broniąc dwa strzały. 30 tysięcy fanów na trybunach wpadło w ekstazę. Wiedzieli, że najtrudniejsze mają za sobą, bo rywal w finale będzie mniej wymagający. Mieli rację. Wystarczyło 38 minut, żeby gdańszczanie po bramkach Górskiego i Kowalczyka prowadzili 2:0. Tego zwycięstwa, pomimo bramki kontaktowej zdobytej przez Kałużyńskiego, nie dali sobie już wydrzeć. Sny się spełniły, trzecioligowiec sięgnął po puchar i mógł się szykować do rywalizacji w Pucharze Zdobywców Pucharów. Jak się miało okazać, była to przygoda krótka, ale godna zapamiętania.

Boniek ucisza trybuny

Już w pierwszej rundzie PZP świeżo upieczony beniaminek drugiej ligi wylosował najgorzej jak mógł, trafiając na słynny Juventus z Michelem Platinim i Zbigniewem Bońkiem w składzie. W składzie Starej Damy występowało też pięciu włoskich mistrzów świata: Paolo Rossi, Antonio Cabrini, Claudio Gentile, Gaetano Scirea i Marco Tardelli. Cuda, które stały się udziałem Lechii na krajowej arenie, okazały się mieć swój kres. W pierwszym spotkaniu, rozegranym w Turynie, gospodarze rozbili outsidera 7:0, rozstrzygając losy awansu. To jednak nie zniechęciło rekordowego tłumu gdańszczan do śledzenia na żywo rewanżu. Na trybunach pojawiło się około 40 tysięcy osób, którym ich ulubieńcy sprawili mnóstwo radości, pomimo tego, że w końcówce Zbigniew Boniek dał gościom zwycięstwo. 

Nikła przegrana i to dopiero w ostatnim kwadransie meczu. Do 77. min. lechiści prowadzili 2:1, przez ponad 20 minut drugiej połowy dając próbkę swych prawdziwych możliwości. Stadion zupełnie oszalał, gdy raz po raz bramkarz włoski zmuszony był do pokazania pełni swego kunsztu, a trzeba przyznać, że fach swój zna doskonale. Po szybkich akcjach strzelali wielokrotnie Kowalczyk, Kamiński, Kruszczyński, zawsze na przeszkodzie stawał jednak Tacconi. Piłkarze Juventusu w tym okresie też przeprowadzali ataki, ale rzadziej i zupełnie nieskutecznie. Dopiero widmo porażki zmusiło Włochów do przeprowadzenia generalnej ofensywy, co wiązało się z wejściem na boisko Platiniego. Słynny Francuz nie grał bowiem od początku, co może wynikało ze zlekceważenia rywala. Przekonał się trener Trapattoni, że drużyna z Gdańska ma swoją wartość. Ostatecznie biało-zieloni zeszli z murawy pokonani. Przegrali jednak z arcymistrzami futbolu, którym – co tu ukrywać – sprzyjało trochę szczęście, choć o wszystkim w pierwszej kolejności decydowały umiejętności. W sumie przegrany pojedynek, ale publiczność opuszczała stadion w pełni chyba usatysfakcjonowana” – tak to spotkanie relacjonował „Głos Wybrzeża”. 

Podwójny ROW i hartowanie Stali

Marsz Lechii po Puchar Polski i późniejszy mecz z Juventusem był ogromną sensacją, ale nie pierwszą i nie ostatnią w historii rozgrywek. W 1975 roku po krajowe trofeum sięgnęła drugoligowa Stal Rzeszów, o czym wielu kibiców nie pamięta. Przedziwnym zbiegiem okoliczności na swej drodze do wygranej dwukrotnie spotykali ROW Rybnik, w 1/8 finału wygrywając 2:1 z jego pierwszą drużyną, a w finale po serii rzutów karnych pokonując… rezerwy ROW-u!

Tak naprawdę w finale Stal zmierzyła się jeszcze raz z tym samym rywalem, bo w barwach rezerw ROW-u zagrali piłkarze pierwszego składu. Mimo wielkiej wiary w sukces wśród zawodników z Rzeszowa, regulaminowy czas gry i dogrywka nie przyniosły rozstrzygnięcia i trzeba było szykować się na serię rzutów karnych. W niej piłkarze z obu drużyn byli bardzo nieskuteczni. Po sześciu strzałach wciąż było tylko 1:0. Ostatecznie piłkarze Stali utrzymali przewagę, wygrywając po rzutach karnych 3:2.

Błękitne Tornado

Żeby docenić „Puchar Tysiąca Drużyn” i jego zdolność do kreowania niezwykłych historii, nie trzeba wcale sięgać daleko w przeszłość. Nawet młodsi kibice pamiętają wspaniałą przygodę występujących na trzecim poziomie rozgrywkowym Błękitnych Stargard z krajowym pucharem w sezonie 2014/15. Po każdej kolejnej sensacji sprawianej przez drużynę prowadzoną przez Krzysztofa Kapuścińskiego, kibice wieszczyli, że to już koniec i Błękitni zaraz odpadną z rozgrywek. I bardzo długo byli w błędzie. Na zwycięskim szlaku zespół ze Stargardu zostawił w pokonanym polu wyżej notowane: Chojniczankę, Gryfa Wejherowo i GKS Tychy, trafiając w ćwierćfinale na ekstraklasową Cracovię. To był sensacyjny pokaz skuteczności i dobrego futbolu, który nie pozostawił najmniejszych wątpliwości, kto jest lepszy. Błękitni zarówno w Krakowie, jak i na własnym stadionie wygrali po 2:0, awansując do półfinału, gdzie czekał na nich Lech Poznań. „Starcie Dawida z Goliatem” – tak media zapowiadały ten dwumecz. Na początku Goliat boleśnie uderzył, już w 9. minucie wychodząc na prowadzenie w wyjazdowym spotkaniu. Dwumecz dopiero się jednak miał rozkręcić. Za sprawą dwóch trafień Tomasza Pustelnika i jednego Łukasza Kosakiewicza gospodarze odrobili stratę, wygrywając 3:1 i zapewniając sobie niezłą sytuację wyjściową przed rewanżem przy ul. Bułgarskiej. W Poznaniu lechici długo bili głową w mur, tracąc jako pierwsi bramkę. Sensacja wisiała w powietrzu, a wszyscy neutralni kibice w kraju ściskali kciuki za outsiderów. Wszystko zmieniła czerwona kartka dla jednego z bohaterów pierwszego spotkania, Kosakiewicza. Grający w „10” goście szybko stracili dwa gole, heroicznie walcząc w drugiej połowie o utrzymanie tego, korzystnego w kontekście całej rywalizacji, wyniku. Ostatecznie jednak Dawid Kownacki doprowadził do dogrywki, w której wycieńczeni grą w osłabieniu Błękitni otrzymali dwa śmiertelne ciosy. Ich piękna przygoda dobiegła końca, ale w sercach fanów zapewnili sobie nieśmiertelność.

Sensacje budują polski futbol

Taki właśnie jest „Puchar Tysiąca Drużyn”. Nieprzewidywalny, romantyczny, pozwalający nieznanym piłkarzom zbudować sobie „pomniki trwalsze niż ze spiżu”. Na przestrzeni lat wiele się w tych rozgrywkach zmieniało: modyfikowany był ich terminarz czy liczba rozgrywanych spotkań. Ale w gruncie rzeczy cały czas chodzi w nich dokładnie o to samo. O to, żeby piłkarze z niższych lig mieli prawo śnić o wiekopomnych, epickich triumfach. I żeby od czasu do czasu ich sny okazywały się rzeczywistością. 

To właśnie dlatego w sezonie 2021/22 sponsor tytularny Fortuna Pucharu Polski – Fortuna Zakłady Bukmacherskie – płaci za każdego gola strzelonego przez teoretycznie słabszy zespół 1 000 złotych do budżetu akcji „Puchar 1000 Goli”. Na koniec rozgrywek o pełną pulę (po 1/32 finału jest w niej już 33 000 złotych!) powalczą kluby z niższych lig, które będą mogły wnioskować o dofinansowanie w trzech kategoriach: projekt kibicowski, projekt infrastrukturalny i projekt społeczno-kulturalny. Zwycięzcy każdej z nich podzielą się środkami zebranymi przez cały sezon przez „underdogów”, jak nazywa się zespoły, którym bukmacherzy dają przed meczem mniejsze szanse na zwycięstwo.