Informacja dotycząca polityki plików cookies: Informujemy, iż w naszych serwisach internetowych korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Dalsze korzystanie z naszych serwisów, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności. Zamknij.
Koszalin, Poland
wydarzenia

Przeżyliśmy trzęsienie ziemi na Bali

Autor Ala za Dawid Płaczkiewicz 9 Sierpnia 2018 godz. 6:06
Według amerykańskiej rządowej służby geologicznej US Geological Survey do wstrząsu doszło 10 kilometrów pod ziemią na północnym wybrzeżu wyspy. I to zaledwie tydzień po poprzednim trzęsieniu. Lombak to wyspa szczególnie popularna wśród turystów. To właśniu wakacje wraz z rodziną spędzał pochodzący z Koszalina Dawid Płaczkiewicz. Oto jego relacja.

"Bez wątpienia były to trudne, najtrudniejsze minuty, godziny w naszym życiu. Na wyspę Gili Meno dotarliśmy 4 sierpnia. Dzień później po pluskaniu się z Leną w basenie postanowiliśmy pójść na kolację na plażę. Droga z naszej willi do tego miejsca była całkowicie ciemna i zajęła około 10 minut. Usiedliśmy na prośbę Lenki przy stoliku jak najbliżej tafli morza. Przy stoliku obok nas, jak na filmach, kelner podawał szampana małżeństwu, przy nich bawiły się dzieci. Byliśmy podirytowani, bo długo czekaliśmy na to, aż kelnerzy się nami zainteresują. Ostatecznie nie zdążyli nas obsłużyć. O godzinie 19:46 czasu miejscowego rozpoczęło się piekło. Dziesięć dni wcześniej mieliśmy przedsmak tych wydarzeń i doskonale wiedzieliśmy co się dzieje. Zaczęło się od specyficznego bulgotania pod powierzchnią. Coś na kształt gotującej się na dużym ogniu wody w garnku. Zdążyłem tylko krzyknąć "trzęsienie ziemi" i zabrać Lenkę na ręce. Chwilę po nim nastąpiło potężne uderzenie, a następnie drugie. Dalsze sekundy, to coś na kształt rodeo. Ziemia pod nogami dosłownie pływa w każdym kierunku. Lewo, prawo, przód, tył. Stoisz, a pływasz... Całość trwała 25 sekund. Wszystko zgasło po kilku sekundach kataklizmu. Stoliki opustoszały, kelnerzy zaczęli lamentować bardziej niż turyści. Wszyscy zebraliśmy się w grupie i za namową miejscowych przenieśliśmy na plac za restauracją. Po chwili głośne krzyki miejscowych i pierwszy wstrząs wtórny. Krzyk i pospieszanie, że musimy pójść w bezpieczniejsze miejsce wyspy. Tam kolejne wstrząsy wtórne. Kolejne krzyki miejscowych ludzi i znów w drogę - na boisko piłkarskie - z dala od drzew i budynków. Rozłożone folie i ludzie tłoczący się na nich. Wyrwani z domów, domków, restauracji, spacerów. Tam przyszło nam spędzić noc. Ktoś z mieszkańców wyspy dał nam koc. Mogliśmy przykryć Lenkę, położyć ją. Niestety świadomość tego, że jesteśmy na kompletnie płaskiej, malutkiej wyspie potęgowała poczucie niepewności. Pojawiły się ostrzeżenia od stacji sejsmologicznych o możliwości wystąpienia tsunami. Przed nim nikt by nas nie uratował. Kolejne wstrząsy wtórne, których czuliśmy kilkadziesiąt podczas nocy pokazywały kto w naszej rywalizacji o przetrwanie ma więcej do powiedzenia. Po każdym z nich tubylcy wzywali imię Allaha i prosili go o pomoc. Komunikat, że odwołano zagrożenie tsunami był najlepszą możliwą w tej chwili informacją. Ludzie bili brawo, krzyczeli z radości.

Wraz ze wschodem słońca postanowiliśmy opuścić bezpieczne miejsce i spróbować zabrać nasze rzeczy. W większości były już spakowane. Na drugi dzień rano mieliśmy wypływać z Gili na Lombok. Domek był dość mocno uszkodzony. Zabraliśmy wszystko bardzo szybko i udaliśmy się do portu. Tam była już grupa ludzi. Po paru minutach spory ruch, zamieszanie. Asia wzięła Lenkę za rękę i przebiła się przez grupę miejscowych osób na brzeg plaży. Udało nam się w tym kotle po prostu wbić na łódkę, która zabrała nas do portu Bangsal na Lombok. Widok w tym miejscu był przerażający. Zburzony budynek portowy, zburzone domy, ranni ludzie, biegające po ulicach spłoszone konie... Brak transportu. Miejscowi byli zajęci ratowaniem swoich bliskich i dobytku. Znalazł się jeden kierowca, który za 10-krotność stawki zabrał nas na lotnisko. Zanim to się wydarzyło, gdy byliśmy już w aucie nastąpił kolejny mocny wstrząs wtórny. Uciekliśmy z samochodu. Udało nam się namówić kierowcę na to byśmy wreszcie ruszyli. Około 9 byliśmy na lotnisku. Cudem udało mi się kupić bilet na wieczorny lot do Dżakarty, który ostatecznie opóźnił się o 3 godziny. Lot zniknął z rozkładu, nikt nie wiedział co się dzieje. Czy w ogóle wylecimy. Z tyłu głowy myśli by przypadkiem teraz nie zatrzęsła się ziemia i by nie odwołano lotów. Lotnisko było kompletnie nie przygotowane na zastałą sytuację. Brak informacji, znikające z tablic loty, wielogodzinne kolejki do stanowisk linii lotniczych... W końcu około godziny 22 udało nam się odlecieć.
W tym nieszczęściu mieliśmy trochę szczęścia. Gdyby trzęsienie miało miejsce 14h później bylibyśmy w samym epicentrum trzęsienia, gdyż na 8:25 mieliśmy umówionego kierowcę na wycieczkę w to miejsce. Gdyby trzęsienie miało miejsce 20km na północ, na otwartym morzu - nie uniknęlibyśmy tsunami. Gdyby uderzyło 45km na zachód, bylibyśmy w ścisłym epicentrum. Dodatkowo byliśmy jednymi z ostatnich, ktorym udało się dość sprawnie opuścić wyspę. W dalszych godzinach odbywał się koszmar. Miejscowi uciekli zostawiając turystów na pastwę losu bez transportu i żadnej informacji. Ostatnie osoby zostały ewakuowane prawie dwie doby po trzęsieniu. W międzyczasie przeżywając kilka kolejnych dużych wstrząsów. To, że odlecieliśmy tego samego dnia, to też było szczęście. Inne osoby kupowały bilety na 10.08. 
Byliśmy w ciężkiej sytuacji. Daliśmy wszyscy radę. Lenka dorosła w jeden wieczór. Była wsparciem, pomocą. Nie narzekała nawet przez chwilę. Poza pierwszym szokiem, nie płakała. Serce waliło jej jednak jak młotem. Zapytała mnie "Tatuś, dlaczego te płyty muszą się zderzać i robić takie coś? Trzęsienie ziemi jest głupie". Do dziś mamy wrażenie co jakiś czas, że ziemia się trzęsie. Że coś się dzieje. Każdy, kto tam był ma to poczucie.
My już jesteśmy bezpieczni w Malezji u kumpla - Lukasz Rak (dzięki za gościnę). Współczujemy tym, którzy żyją na północy Lomboku. Bez domów, często środków do pracy, po kataklizmie zostali w tym pierścieniu ognia. Nawet oni, przyzwyczajeni, że ziemia czasami się odzywa mówili, że czegoś takiego nie znają i nigdy nie przeżyli. My już niestety przeżyliśmy. Nie życzymy tego nikomu".