Oprócz zeznań trzech osób, prokuratura nie przedstawia żadnych materialnych dowodów na to, że Gawłowski dopuścił się przestępstwa. Polityk PO miał otrzymać od zastępcy dyrektora IMiGW łapówkę w postaci dwóch zegarków. Śledczy nie są jednak w ich posiadaniu i w żaden sposób nie mają tego udokumentowanego. Gawłowskiego oskarża też były członek PiS Krzysztof B. Twierdzi,. że wręczył mu łapówkę w Koszalinie latem 2011. Tymczasem polityk PO był wtedy w Chorwacji
Onet.pl ujawnił dowody, jakimi dysponuje prokuratura przeciwko sekretarzowi generalnemu PO Stanisławowi Gawłowskiemu. Portal dotarł do wniosku szczecińskiej prokuratury, który trafił do Marszałka Sejmu. Śledczy chcą postawić Gawłowskiemu pięć zarzutów, w tym trzy korupcyjne. Prokuratura domaga się zgody Sejmu na zatrzymanie i tymczasowe aresztowanie posła. Wniosek - podpisany przez Beatę Marczak, zastępcę Prokuratora Generalnego, która w 2009 roku umorzyła zarzuty wobec senatora PiS Grzegorza Biereckiego ws. SKOK - opiera się głównie na zeznaniach trzech osób: Mieczysława O., Łukasza L. i Krzysztofa B.
W tym wątku kluczowe są dwie postaci: Mieczysław O. i Łukasz L. Pierwszy był szefem Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, który podlegał bezpośrednio Stanisławowi Gawłowskiemu jako wiceministrowi środowiska. L. był jego zastępcą. Prywatnie byli kochankami.
Łącznie mają na koncie kilkadziesiąt zarzutów, m.in. korupcyjnych. Po latach zdecydowali się obciążyć swoimi zeznaniami Gawłowskiego. Mieczysław O. po przejęciu władzy przez PiS został doradcą ministra środowiska Jana Szyszki i był nim jeszcze w zeszłym roku.
Śledczy sądzą, że w grudniu 2010 i czerwcu 2011 r. Stanisław Gawłowski żądał i przyjął łapówkę od Łukasza L., który był zastępcą dyrektora Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Gawłowski jako wiceminister środowiska nadzorował Instytut. Łapówka w postaci dwóch zegarków TAG Heuer o wartości w sumie 25 961 zł miała zagwarantować przychylność wiceministra wobec L. i zapewnić urzędnikowi dalsze pozostawanie na stanowisku w IMiGW.
Gawłowski – jak wynika z zeznań, zmotywowany łapówką – miał także wspierać kandydaturę dyrektora Instytutu Mieczysława O. na stanowisko wiceprezydenta Światowej Organizacji Meteorologicznej z siedzibą w Genewie.
Zacznijmy od tego drugiego wątku. O. został wybrany na wiceszefa WMO w połowie 2011 r. - Nie było powodów, żeby polski rząd miał go nie popierać – mówi Stanisław Gawłowski. - Awans Polaka na takie stanowisko dla mnie był bardzo ważny. Mieczysław O. w tym czasie był najwyżej postawionym w strukturach ONZ Polakiem. Poza tym on naprawdę miał dobre papiery. Był profesorem, posługiwał się biegle czterema językami. Nikt oprócz niego w tym czasie nie miał szans na nasze poparcie. Mogliśmy oczywiście nie wysuwać polskiej kandydatury, tylko dlaczego?
Łapówka miała zostać wręczona już po tym, gdy Mieczysław O. zdobył posadę w Genewie. Gawłowski musiałby więc wspierać O., wierząc na słowo, że otrzyma gratyfikację. Tych wątpliwości prokuratura nie wyjaśnia.
Drugi wątek "zegarkowy" dotyczy Łukasza L., który był zastępcą Mieczysława O. w IMiGW, a prywatnie jego kochankiem. L. został już skazany. Dobrowolnie poddał się karze roku i ośmiu miesięcy więzienia. Łukasz L. zeznał, że pod koniec 2010 r. w gabinecie Mieczysława O. (pod jego nieobecność) w IMiGW Stanisław Gawłowski poinformował go, „że dalsze piastowanie takiego stanowiska, tj. zastępcy dyrektora nie jest bezpłatne".
Gdy Łukasz L. zapytał później Mieczysława O. jak ma rozumieć zachowanie ministra, Mieczysław O. odpowiedział, że Stanisław Gawłowski lubi dostawać prezenty i tego oczekuje w zamian za możliwość dalszego piastowania funkcji”. Stanisław Gawłowski zaprzecza: - Nie było takiej sytuacji. Rozmawiałem z L. bodaj dwa razy i nigdy w gabinecie O. Raz powiedzieliśmy sobie „dzień dobry” na lotnisku. Drugi raz miał miejsce w trakcie posiedzenia rady naukowej IMiGW. Nigdy więcej z nim nie rozmawiałem.
Prokuratura nie wskazuje, by miała jakikolwiek dowód potwierdzający, że do takiego spotkania faktycznie doszło.
Jest faktem, że Łukasz L. mógł obawiać się o swoje stanowisko. Stanisław Gawłowski od pewnego momentu stał się mu nieprzychylny i nie ukrywał tego w rozmowach z dyrektorem IMiGW Mieczysławem O.: - Przychodziło do mnie mnóstwo osób ze skargą na L. Nie słyszałem ani jednej dobrej opinii na jego temat. Mówiono, że jest niegrzeczny, chamski, arogancki, że źle traktuje ludzi, że się nie zna. Dostawałem nawet anonimy, z których wynikało, że wymusza haracze. Kontrola, którą wysłałem tego jednak nie potwierdziła – twierdzi w rozmowie z Onetem były wiceminister środowiska.
Do przekazania łapówki miało dojść w czerwcu 2011 r. Stanisław Gawłowski miał przesłać na prywatny adres e-mailowy "ADP2@wp.pl" należący do Łukasza L. szczegółowe instrukcje dotyczące zegarków, jakie chciał otrzymać w ramach łapówki. Przesłana wiadomość – według zeznań L. – zawierała zdjęcie zegarka TAG Heuer z dopiskiem „x2”. W przesłanym do Sejmu wniosku prokuratury nie ma jednak słowa o tym, by śledczy zabezpieczyli tę wiadomość lub dysponowali adresem, z jakiego mail miał zostać wysłany.
Stanisław Gawłowski zaprzecza, by wysyłał do L. jakąkolwiek wiadomość: - Nie używam komputera. – Trudno nam w to uwierzyć. To jak pan pracował w ministerstwie? – zauważamy. - Nie używam komputerów od mniej więcej dziesięciu lat. Gdybyście spytali ministrów, to z pewnością okazałoby się, że znacząca część z nich robi podobnie. Komputerów używali moi asystenci. Ja miałem wszystko wydrukowane, pracowałem na papierze. Wszelkie moje poprawki asystenci wprowadzali do komputera.
– Przecież w trakcie przeszukań zajęto panu pendrive’y – przypominamy. - Bo ludzie teraz tak pracują, że jeśli dają jakiś dokument, to jest to w formie papierowej, ale jednocześnie załączają pendrive’a. Dlatego je miałem. – Wysłaliśmy panu niedawno e-mail z wywiadem do autoryzacji. – I co? Odpisałem, czy oddzwoniłem? – pyta Gawłowski. – Oddzwonił pan – odpowiadamy. - Komputera nie używam – zarzeka się. Twierdzi też, że CBA w trakcie przeszukań nie zajęło komputerów należących do niego i jego żony.
Wracamy do szczegółów domniemanego przekazania łapówki. Łukasz L. po otrzymaniu rzekomego maila ze zdjęciem zegarka od Stanisława Gawłowskiego, miał zadzwonić do koleżanki z pracy Weroniki B., aby zamówiła dwa zegarki TAG Heuer. Kobieta nie miała jednak pieniędzy na zaliczkę, więc L. poprosił o pożyczkę inną pracownicę IMiGW Wandę K. Ta zeznała kilka lat później, że nie jest pewna, czy w tym czasie Łukasz L. poprosił ją o pożyczenie pieniędzy i przekazanie ich Weronice B, bo w tamtym czasie L. miał ją prosić o załatwienie wielu różnych spraw. K. zeznała też, że nie wie nic o zakupie zegarków.
Więcej do powiedzenia prokuratorom miała Weronika B. Latem lub wiosną 2011 roku Łukasz L. rzeczywiście poprosił ją o znalezienie konkretnych modeli zegarków firmy TAG Heuer. Ta nawiązała korespondencję z salonem W. Kruk przy Placu Konstytucji w Warszawie. Chodziło o dwa egzemplarze tego samego modelu różniące się kolorem paska: jeden miał być czarny, drugi brązowy. Weronika B. pamięta, że pieniądze na zaliczkę przekazała jej Wanda K. Po odbiór wartych według niej ok. 30 tys. zł zegarków udała się do salonu wraz z Łukaszem L.
Pracownica IMiGW stwierdziła przed prokuratorem, że według niej L. nie kupował tych zegarów dla siebie, bo „nie lubił koloru brązowego”. Uznała, iż gdyby kupował je również dla siebie, nosiłby później ten z czarnym paskiem. Kobieta zeznała, że wicedyrektor IMiGW w salonie nie przymierzał zegarków i nie pytał, czy do niego pasują. Weronika B. twierdzi również, że zegarki mogły być kupione w ramach odwdzięczenia się komuś. Jednocześnie w zeznaniach zaznaczyła: „Dziś tego nie jestem pewna”.
Po zakupie Łukasz L. miał pokazać zegarki Mieczysławowi O. (szefowi IMiGW). Ten stwierdził, że mu się podobają i nawet jeden z nich przymierzył. O. polecił przekazać je ówczesnemu wiceministrowi środowiska Stanisławowi Gawłowskiemu za pośrednictwem kierowcy IMiGW, który miał zawieźć zegarki w paczce z napisem „Sekretariat Ministra Gawłowskiego do rąk własnych” (pisownia oryginalna – red.). L. zeznał, że maksymalnie po 2 miesiącach Mieczysław O. powiedział, że widział na ręku Stanisława Gawłowskiego jeden z nich.
Jednak we wniosku Prokuratury Krajowej nie ma informacji o tym, by śledczy odnaleźli te zegarki. Nie ma też informacji, czy ustalono ich numery seryjne i czy porównano je między sobą. Dysponują jedynie dowodami ich zakupu zabezpieczonymi w trakcie czynności z udziałem Łukasza L. Prokuratura nie wyjaśnia, dlaczego bardziej logiczne wydaje się jej, iż dwa zegarki były przeznaczone dla jednego człowieka, a nie np. dla samych Łukasza L. i Mieczysława O.
Prokuratura zaznacza, że na podstawie fotografii i zdjęć wideo ustaliła, iż Stanisław Gawłowski w ostatnich latach mógł posiadać dwa zegarki, ale tylko jeden z nich wyglądem był zbliżony do TAG Heuera. W trakcie przeszukania w warszawskim mieszkaniu posła agenci CBA zabezpieczyli ten zegarek. Gawłowski przyznaje, że jest to TAG Heuer, ale otrzymał go w 2007 roku (czyli 4 lata przed rzekomym wręczeniem łapówki) w prezencie urodzinowym od żony. Zegarek ten był kupiony w jednym z salonów w centrum handlowym „Galaxy” w Szczecinie i miał kosztować ok. 6 tys. zł, dlatego też poseł nigdy nie wpisał do go do corocznego oświadczenia majątkowego (muszą tam się znaleźć przedmioty warte powyżej 10 tys. zł).
Na niedawnej konferencji prasowej w Sejmie wraz ze swoim pełnomocnikiem Romanem Giertychem Stanisław Gawłowski poinformował, że dysponuje certyfikatem potwierdzającym zakup i numer seryjny zegarka, który znajdują się w aktach adwokackich w kancelarii Giertycha i zostanie udostępniony prokuraturze w trakcie przesłuchania. Gawłowski ma też zdjęcia, na którym pokazuje się z zegarkiem. Jedno pochodzi z 2008 roku – trzy lata przed rzekomą korupcją.
Śledczy we wniosku skierowanym do Sejmu piszą też o innym modelu zegarka. Chodzi o Breitlinga Navitimer World, który miał należeć do Stanisława Gawłowskiego. Analizują, jaką mógł mieć wartość w 2011 r. I tu pierwszy raz wyraźnie widać niechlujstwo prokuratora piszącego wniosek. W dokumentach czytamy bowiem, że zegarek ten „w 2011 roku kosztował 14 067 zł, a w firmie Apart – 22 000 zł”. Brak informacji o tym, gdzie przedmiot miał kosztować wspomniane 14 tys. zł.
Po co śledczy wspominają o tym zegarku we wniosku, skoro nie taki model miał być elementem korupcyjnej transakcji? Tego śledczy nie wyjaśniają, choć wydaje się, że w ten sposób dostarczają Gawłowskiemu argument do obrony.
Gawłowski nie ukrywa, że podobny zegarek kiedyś posiadał: - Nieżyjący mój przyjaciel przywiózł mi z Egiptu albo Turcji podróbkę takiego zegarka. Wart był może 20 dolarów. Ładnie wyglądał, ale po kilku tygodniach noszenia odpadły mu wskazówki. To była podróbka. Nie mam niestety tego zegarka, wyrzuciłem go. – A pan wie, że noszenie podróbek też jest nielegalne? – zauważamy. – Niestety wiem – odpowiedział Gawłowski.
\Z kolei o jednym ważnym wątku śledczy w ogóle nie wspominają w swoim wniosku. Chodzi o rozmowę Mieczysława O. z Łukaszem L., która została nagrana przez jednego z nich, dwa lata po rzekomym wręczeniu łapówki Gawłowskiemu. Rozmawiają jednak tak, jakby tej łapówki nigdy nie wręczyli.
Gawłowski: - Na ile znam się na ludziach, taki wątek w trakcie rozmowy powinien się pojawić, jeżeli panowie rozmawiają o moich naciskach na dymisję L. Powinni rozmawiać o tym, że wręczyli mi łapówkę, a mimo to wciąż chcę się pozbyć urzędnika. Słowa o tym w tej rozmowie nie ma.
Szczegóły rozmowy opisał tygodnik „Newsweek”. „On cię kazał wypierd… Wiesz, jak mi powiedział? Że mam wypierd… L.” - mówił Mieczysław O. i zastanawiał się, dlaczego wiceminister środowiska tak naciska na wyrzucenie jego kochanka.
Kluczową postacią w tym wątku jest Krzysztof B. – biznesmen z Darłowa. Latem 2014 roku został zatrzymany. Postawiono mu zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, która obłowiła się na przetargach organizowanych przez Zachodniopomorski Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych.
Szefowi tej instytucji Tomaszowi P. (też podejrzanemu) miał wręczyć 200 tys. zł łapówki w zamian za ustawienie przetargu na budowę wrót sztormowych w Mielnie. Kontrakt był wart ok. 20 mln zł, a więc łapówka wynosiła 2 proc. wartości przetargu. Pieniądze miały też zapewnić Krzysztofowi B. przychylność Tomasza P. w kolejnych postępowaniach. Po zatrzymaniu B. nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień.
Minęły jednak dwa lata. Jest 20 czerwca 2016 roku. Krzysztof B. sam kontaktuje się ze szczecińskim wydziałem Prokuratury Krajowej. Chce zeznawać jako tzw. mały świadek koronny. „Przypomina sobie”, że to Stanisław Gawłowski namawiał go do wręczenia wspomnianych 200 tys. zł Tomaszowi P. Gawłowski miał wręcz mówić, że „P. nie może być skrzywdzony”. Dyrektor Zakładu Melioracji miał z kolei twierdzić, że swoją część z tych pieniędzy otrzyma polityk PO.
Kim jest biznesmen Krzysztof B. z Darłowa, podejrzany o korumpowanie urzędników państwowych, który oskarża Stanisława Gawłowskiego? Wiadomo, że przynajmniej do 2014 r. był członkiem Prawa i Sprawiedliwości. Jako kandydat tej partii startował nawet w wyborach samorządowych. Stanisław Gawłowski nie ukrywa, że z B. się znają: - Jestem związany z Darłowem od lat. Kończyłem tam szkołę. To małe miasto. Znam B., znam też jego rodziców.
Krzysztof B. był wspólnikiem pasierba Gawłowskiego. Razem zainwestowali w nieruchomości w nadmorskiej części Darłowa. – Zanim się biznesowo związali, B. kontaktował się ze mną dwa, trzy razy do roku. Później chciał ze mną rozmawiać non stop – twierdzi sekretarz generalny PO. - Ciągle czegoś chciał, ciągle miał pytania, ciągle chciał coś konsultować. W tym okresie widywałem się z nim mniej więcej raz w miesiącu. – O czym rozmawialiście? – pytamy Gawłowskiego. - B. często skarżył się na P. (urzędnika, któremu wręczył później 200 tys. zł łapówki – red.), że ten go nie lubi. Żalił się, że jest w rozterce. Twierdził, że jako członek PiS jest dyskryminowany w przetargach i zastanawia się, czy nie rzucić partyjnej legitymacji.
Tomasz P. wiedział, że Stanisław Gawłowski i Krzysztof B. się znają. Już w 2014 roku jako podejrzany o „przekręcenie” ponad 150 mln zł z publicznych pieniędzy zeznał, że B. często powoływał się na znajomość z wiceministrem. Miał mówić np., że „Stachu byłby zadowolony, gdyby…”. Gdy biznesmen wręczył mu wspomniane 200 tys. zł (miał je przywieźć w reklamówce w nominałach po 100 zł, spięte gumkami), nie powiedział, że tak kazał zrobić Gawłowski. P. stwierdził jednak przed prokuratorem, że „wynikało to z kontekstu rozmowy”.
Pytamy Stanisława Gawłowskiego, czy dochodziły do niego informacje, że biznesmen się na niego powołuje i czy w związku z tym upominał B. – Upominałem, ale to nic nie dawało – odpowiada polityk. – Od kogo pan się dowiadywał, że B. mówi o znajomości z panem? – dopytujemy. – Na przykład od Tomasza P. (dyrektora Zakładu Melioracji w Szczecinie – red.). Moje rozmowy z nim z pewnością są nagrane przez służby, wierzę, że kiedyś będą ujawnione. P. nieraz mi opowiadał, jak B. się chwali, że rzekomo wszystko wiem, że się interesuję tym czy konkretnym przetargiem. To nieprawda – twierdzi Gawłowski.
Sekretarz generalny PO jako wiceminister środowiska nie nadzorował regionalnych zakładów melioracji. Podlegały one po części resortowi rolnictwa i marszałkom poszczególnych województw. Jednak Gawłowski był również przewodniczącym Platformy Obywatelskiej na Pomorzu Zachodnim. Z Tomaszem P., jak sam przyznaje, miał dosyć częsty kontakt, całkiem dobrze się znali, o czym świadczy ta wypowiedź Gawłowskiego w kontekście powoływania się Krzysztofa B. na wpływy u niego: - Tomaszowi P. i wielu innym urzędnikom powtarzałem jedną rzecz: „Jeśli nie usłyszałeś tego ode mnie, to znaczy, że to nieprawda”.
Polityk PO zarzeka się, że nie było mowy o „ustawianiu” czegokolwiek: - Gdybym cokolwiek zrobił w tym stylu, Donald Tusk by mnie wywalił z rządu na milion procent. Możecie tego nie wiedzieć, ale ja nie byłem człowiekiem Tuska. On mnie nie lubił, bo ja byłem i jestem od Schetyny. – Wiemy, nie jest to wiedza tajemna – odpowiadamy.
Krzysztof B. zeznał, że rozmowy na temat rzekomych łapówek prowadził z wiceministrem w cztery oczy pływając na motorówkach i skuterach. Gawłowski zaprzecza, że takie rozmowy miały miejsce. Jednocześnie przyznaje, że spotykał się z B. w takich okolicznościach: - On w nadmorskiej części Darłowa dzierżawi plażę. Nie ukrywam, przyjeżdżałem tam czasem do niego w wakacje.
– Jeździliście razem na motorówce, albo skuterach? – zastanawiamy się. – Jeździliśmy na skuterach. On miał nawet przez jakiś czas wypożyczalnię takiego sprzętu, więc zdarzało mi się do niego jechać i pływać. Zresztą ja mam dosyć szerokie uprawnienia motorowodne. Skończyłem szkołę morską, jestem oficerem marynarki handlowej i przez dwa lata pływałem na statkach.
W trakcie jednej z rozmów „na skuterze” Stanisław Gawłowski miał domagać się łapówki już nie dla Tomasza P., ale dla siebie. B. twierdzi, że wręczył politykowi łapówkę w domu Gawłowskiego w Koszalinie w sierpniu 2011 roku. Prokuratura we wniosku przesłanym do Sejmu nie precyzuje jednak, kiedy dokładnie miało to się wydarzyć. Sam B. co chwilę zmienia również wersję, ile pieniędzy przekazał. Najpierw zeznaje, że 170 tys. zł, potem, że 190 tys., by wreszcie stwierdzić, że dał „nie mniej niż 200 tys. zł”.
Gawłowski twierdzi, że w czasie, gdy miał otrzymać łapówkę, był w Chorwacji. W materiałach prokuratury rzeczywiście nie ma żadnego dowodu na to, że Gawłowski i B. w tych dniach się spotkali. Nie ma słowa np. na temat analizy logowań telefonów obu mężczyzn. Jest jedynie informacja o potwierdzonej wyciągami bankowymi wypłacie 230 tys. zł przez Krzysztofa B. w dniach 9-12 sierpnia 2011. Prokuratura nie ujawnia, czy sprawdzała wersję, według której gotówka mogła w rzeczywistości trafić do pracowników bądź podwykonawców firm biznesmena, a przecież teoretycznie było to możliwe.
Śledczy nie wiedzą, na co ewentualna łapówka mogła być przeznaczona. W zeznaniach Krzysztofa B. i Tomasza P. pojawia się wątek finansowania kampanii Stanisława Gawłowskiego właśnie poprzez pieniądze z korupcji. To miały być tzw. „kanapki wyborcze” (w 2011 roku odbywały się wybory parlamentarne). Gawłowski miał sugerować, że tylko firmy, które wesprą kampanię Platformy, będą mogły brać udział w późniejszych przetargach. Tyle, że prokuratura nie ma zamiaru postawić zarzutu nielegalnego finansowania kampanii wyborczej.
W „Magazynie śledczym Anity Gargas” w TVP ujawniono, iż agenci CBA w koszalińskim domu Stanisława Gawłowskiego znaleźli dowód zakupu działki w Chorwacji na nazwisko teściów pasierba Gawłowskiego. W programie zasugerowano, że działkę mógł kupić sam polityk metodą „na słupa”. Gawłowski: - Teściowie mojego pasierba byli oburzeni. Pytali: „My jesteśmy słupami? Daliśmy po prostu prezent dzieciom. Chcieliśmy, by nie tracił na wartości. Taki, który mogliby sprzedać, gdyby potrzebowali pieniędzy”.
Poseł uważa, że działka może być warta ok. 150 tys. zł: - Ja do Chorwacji jeżdżę od mniej więcej 20 lat. Rodzice żony mojego pasierba kupili działkę od moich znajomych chyba 4 lata temu. Zresztą działka to dużo powiedziane. To jest apartament o powierzchni mniej więcej 30 metrów.
Wątek działki we wniosku prokuratury o zatrzymanie i aresztowanie Stanisława Gawłowskiego się nie pojawia.
Według prokuratury Stanisław Gawłowski w połowie 2013 r. nielegalnie przekazał Krzysztofowi B. poufną informację o kontroli służb dwóch wałów przeciwpowodziowych (służby miały podejrzenie, że w wały wbudowany jest gruz). B. miał z kolei te informację puścić dalej w obieg, do Tomasza P. z Zarządu Melioracji. Krzysztof B. miał być więc „emisariuszem” Stanisława Gawłowskiego.
Jednak z wniosku prokuratury wynika, że inwestycje, którymi miała interesować się ABW nie były realizowane przez firmę Krzysztofa B. Dlaczego więc Gawłowski miałby go o tej kontroli informować? Po drugie, jeżeli ówczesny wiceminister środowiska chciałby przekazać informację Tomaszowi P., raczej powinien zrobić to bezpośrednio, skoro mieli regularny kontakt. Śledczy tych wątpliwości nie wyjaśniają.
Gawłowski: – B. mógł to wiedzieć od wykonawców inwestycji. Jeżeli pojawiła się tam kontrola, trudno byłoby to ukryć. To jest małe środowisko. Zresztą ja zawsze mówiłem i jemu, i Tomaszowi P., że wszystkie takie inwestycje służby mają pod lupą. Może B. z tym to skojarzył.
Tak tłumaczy się polityk PO. Ale to nie wszystko. Prawnicy z Biura Analiz Sejmowych wytknęli śledczym, że w swoim wniosku powołali się na nieistniejący przepis kodeksu karnego. W analizie BAS czytamy: "W uzasadnieniu jednego z zarzutów powołuje się nieaktualną treść art. 266, a także przepis nieobowiązującej w czasie popełnienia zarzucanego czynu ustawy z 22 stycznia 1999 r. o ochronie informacji niejawnych".
Ostatni z zarzutów: Stanisław Gawłowski miał dopuścić się plagiatu w trakcie pisania swojej rozprawy doktorskiej na Społecznej Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania w Łodzi (obecnie Społeczna Akademia Nauk). Zaskakuje najbardziej, bo śledczy (zawiadomieni przez grupę działaczy PiS) zajmowali się tą sprawą już w 2013 roku. Jednak dopiero teraz zdecydowali się na postawienie Gawłowskiemu zarzutu. W swojej pracy - cytując innych autorów - poseł kilkadziesiąt razy miał pominąć przypis. Twierdzi, że to pomyłka techniczna.
Zresztą, gdy pojawiły się pierwsze publikacje prasowe na temat wątpliwości wokół doktoratu, uczelnia powołała zewnętrznych ekspertów z czterech różnych uczelni. Stwierdzili oni, że Gawłowski wprawdzie niewłaściwie oznaczył część wykorzystanych cytatów, ale o kradzieży nie ma mowy. Inaczej sprawę potraktowali jednak biegli powołani przez prokuraturę. Sam polityk komentuję sprawę tak: - Niezręcznie mi o tym mówić, bo rzeczywiście popełniłem błąd. Ale to był błąd, a nie plagiat – tłumaczy.
Czy zarzuty oparte wyłącznie na zeznaniach przeciwników politycznych - w tym na słowach małego świadka koronnego, liczącego na nadzwyczajne złagodzenie kary - są wystarczające, by wnioskować o aresztowanie posła? Zapytaliśmy o to samych śledczych. Rozmawialiśmy zarówno z Prokuraturą Krajową, jak i Zamiejscowym Wydziałem PK w Szczecinie.
Prokuratura Krajowa: - Prosimy kontaktować się z naszymi kolegami ze Szczecina. Uprzedzamy jednak, że na tym etapie nie możemy mówić nic więcej. Nie z braku szacunku do waszej pracy, ale ze względu na wczesny etap tego postępowania.
Próbujemy w Szczecinie. Pytamy szczegółowo: "Czy istnieją jakiekolwiek dowody rzeczowe (nagrania, zdjęcia, gotówka) potwierdzające, że Gawłowski przyjął łapówki?", "Czy to prawda, że w okresie, w którym miał przyjąć łapówkę w sierpniu 2011 r. Koszalinie Stanisław Gawłowski w rzeczywistości był w Chorwacji?", "Czy nie zastanawia prokuratury, że w trakcie nagranej rozmowy z 2013 r. Łukasza L. i Mieczysława O. nie pojawił się wątek zegarków, jakie miały zostać wręczone Stanisławowi Gawłowskiemu?".
I w końcu: " Jakie jest uzasadnienie wniosku o zastosowanie środka w postaci zatrzymania i tymczasowego aresztowania wobec Stanisława Gawłowskiego?".
Odpowiedź prokuratury: "Z uwagi na potrzebę zabezpieczenia prawidłowego toku postępowania przed wykonaniem czynności procesowych z udziałem Stanisława Gawłowskiego, obecnie nie jest możliwe udzielenie odpowiedzi na te pytania".
Czy prokuratura powinna ujawnić we wniosku o tymczasowe aresztowanie wszystkie dowody, jakimi dysponuje? - Nie ma takiego obowiązku - mówi mec. Radosław Baszuk z warszawskiej Izby Adwokackiej. - Śledczy muszą zdecydować się na pewną strategię. Albo pokazują wszystko, co mają, albo opisują tylko część dowodów. W tym drugim wariancie mocno ryzykują: po lekturze takiego wniosku poseł, który będzie głosował w parlamencie nad wyrażeniem zgody na aresztowanie, może uznać, że nie ma ku temu wystarczających przesłanek.
Podobnego zdania jest Krzysztof Parchimowicz ze stowarzyszenia prokuratorów "Lex super omnia". - W takiej sytuacji wykłada się wszystko na stół. Jeżeli szczerą intencją prokuratora jest uzyskanie zgody, to musi przekonać najpierw komisję regulaminową, potem cały Sejm, bo inaczej może spotkać się z odmową - podkreśla.
- Zasada swobodnej oceny dowodów wskazuje na to, że w polskim prawie nie ma mocniejszych i słabszych dowodów. Kiedy zderzamy zeznania jednej osoby, nawet przeciwko kilku, to decyduje logika tych wypowiedzi, czy też odwoływanie się wypowiadającego się do potwierdzonych faktów - dodaje.