Już po raz drugi poprowadzi Pan galę Europejskich Nagród Filmowych. To prestiżowe wydarzenie porównywane jest do rozdania amerykańskich Oskarów. Czuję się Pan wyróżniony?
Zawsze mówię, że mam dwa zawody: aktora i konferansjera. Moim zdaniem ten drugi nie ma z aktorstwem zbyt wiele wspólnego, mimo że również wiąże się z występowaniem przed publicznością. Prowadzenie takiej gali to na pewno szczyt moich konferansjerskich marzeń. Nie łudzę się, że kiedykolwiek będzie mi dane prowadzenie Oscarów, chociażby z racji bariery językowej i braku styczności z showbiznesem amerykańskim. Na naszym kontynencie ENF to zdecydowanie najbardziej prestiżowe wydarzenie filmowe, a więc i ogromny zaszczyt dla mnie - tym bardziej, że poprowadzę galę po raz drugi. Cieszę się, że po dziesięciu latach, które minęły od pierwszej gali, wciąż jestem brany pod uwagę.
Jak wspomina Pan wieczór z 2006 roku? Prowadził Pan wtedy galę w duecie z Sophie Marceau.
To było bardzo przyjemne a jednocześnie okropne doświadczenie. Przede wszystkim pamiętam potężny stres, który trudno nazwać po prostu tremą. W ostatnim tygodniu przygotowań przed galą byłem człowiekiem naprawdę chorym z nerwów. Na szczęście, kiedy znalazłem się na scenie wszystkie złe emocje minęły i od tego momentu mam tylko przyjemne wspomnienia. To był dla mnie wspaniały wieczór i mam nadzieję, że tak też pamiętają go inni uczestnicy gali. Miałem rewelacyjną publiczność z Pedro Almodóvarem i Penélope Cruz na czele. Przeżyciem jedynym w swoim rodzaju było dla mnie znalezienie się u boku Sophie Marceau. Byłem oszołomiony jej niezwykłą urodą, która na żywo robi jeszcze większe wrażenie, pogodą ducha, kulturą i profesjonalizmem. Na pewno na długo zapamiętam to spotkanie.
Może Pan zdradzić, z kim w tym roku będzie prowadził Pan galę ENF?
Oczywiście mogę zdradzić. To żadna tajemnica. W tym roku galę poprowadzę sam.
Większa odpowiedzialność, ale i ogromne docenienie.
Zgadza się. Chociaż muszę przyznać, że zawód konferansjera wbrew pozorom łatwiej wykonuje się w pojedynkę. Na to, by duet błyszczał – jak Dorota Wellman z Marcinem Prokopem, czy Wojciech Mann z Krzysztofem Materną pracuje się latami. Przypadkowe pary konferansjerów mogą ładnie prezentować się na scenie i świetnie wypaść za sprawą dobrego pomysłu, ale ich zgranie się i występ wymaga o wiele, wiele większego nakładu pracy.
Do Wrocławia przyjadą największe gwiazdy i twórcy europejskiego kina. Można to chyba uznać za sygnał, że polska kinematografia dorównuje światowemu poziomowi?
Sądzę, że nikt w Europie nie ma co do tego większych wątpliwości. Z roku na rok polskie kino ma się coraz lepiej. Odzwierciedla to przede wszystkim zainteresowanie widzów nowymi polskimi produkcjami. Co najmniej raz w miesiącu odbywa się premiera filmu z naszego rodzimego podwórka, który przyciąga tysiące zainteresowanych widzów. Trzeba też pamiętać, że kilka naszych produkcji odniosło sukces także za granicą. Wystarczy wspomnieć nie tak dawny niezwykły oscarowy i festiwalowy sukces „Idy” Pawła Pawlikowskiego. Kiedy taki film pojawia się gdziekolwiek na świecie, uwaga kinomanów zwraca się od razu w stronę kinematografii danego kraju. Tak było z kinem czeskim i rumuńskim, tak też jest z kinem irańskim. Trzeba przyznać, że „Ida” otworzyła nam wiele drzwi. Ważne byśmy potrafili to wykorzystać.
Jako członek Europejskiej Akademii Filmowej musi Pan obejrzeć wszystkie nominowane w tym roku filmy. Czy ma Pan swojego filmowego faworyta?
Zostało mi do obejrzenia jeszcze kilka produkcji, ale jak do tej pory w pamięć zapadł mi pewien niemiecki film – na pewno nie z gatunku tych miłych, łatwych i przyjemnych. Mówię o „Toni Erdmann” w reżyserii Maren Ade. To bardzo wymagający film, który na długo zostaje we wspomnieniach. Na bardzo, bardzo długo…
W tym roku Europejska Akademia Filmowa zdecydowała się zorganizować galę we Wrocławiu, tegorocznej Europejskiej Stolicy Kultury. Co sądzi Pan o tym tytule? Czy słusznie to właśnie Wrocław został okrzyknięty miastem kultury?
Na tytuł Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław jak najbardziej sobie zasłużył. Skojarzenia z tym miastem to wspaniałe zabytki i twórcy teatru, muzyki czy architektury. Trudno mi sobie wyobrazić lepsze miejsce do przeprowadzenia takiego całorocznego festiwalu, bo tak chyba mogę nazwać to wyróżnienie. Poza tym historia Wrocławia i jego multikulturowość predestynują właśnie do tego, żeby Europejczycy spotkali się właśnie w tym mieście, poruszając różne zagadnienia związane z kulturą.
Ma Pan jakieś prywatne wspomnienia związane z Wrocławiem?
Dziesięć lat temu kręciliśmy we Wrocławiu film Filipa Bajona. „Fundacja” była wspaniałą przygodą i czasem, kiedy zawarłem naprawdę wartościowe znajomości z reżyserem, Robertem Więckiewiczem, Agatą Kuleszą, Elą Jarosik czy Janem Nowickim. Na zawsze zapamiętam ten czas, był dla mnie prywatnie bardzo udany.
Obecnie można Pana zobaczyć w serialu „Belfer”. Jakie wyzwania zawodowe stawia przed Panem najbliższy rok?
Prawdopodobnie wiosną rozpoczną się nagrania do kontynuacji serialu, więc będzie co robić. W zeszłym roku pracowałem wręcz tytanicznie. Mam na koncie pięć filmów, dlatego teraz staram się być bardziej wybredny, żeby zachować jakąś równowagę.
A jak wyglądają Pana plany świąteczne? Tradycyjne polskie święta, wyjazd zagranicę?
Zdecydowanie plany związane z Polską. Mamy nowego członka rodziny, więc spędzę spokojne święta w zaciszu domowym.