Nie był to pierwszy raz kiedy Waldemar Miszczor udostępnił scenę początkującym amatorom. Bardzo liczna publiczność, składająca się głównie z młodzieży, usłyszała zespoły Jalee, The Same i Seth. Wieczór urozmaicił także występ solowego wykonawcy hiphopowego o pseudonimie „Soul”.
Koncerty nie były żadnym zaskoczeniem, a szkoda, bo to właśnie do młodych należy swoisty przywilej łamania sztywnych ram i śmiała kreacja. Niestety to co zaprezentowali wykonawcy nie miało nic wspólnego z twórczym działaniem. Cały wieczór wypełniły dźwięki bardzo konkretnie dobranych kierunków, co świadczy o kompletnym braku kreatywności.
Gdzież jest młodzieńczy bunt? Gdzie są muzycy, którzy ledwo ukończyli osiemnastkę i z pełnym zaangażowaniem kontestują zastaną rzeczywistość? Gdzieś są, ale w miniony wieczór publiczność nie usłyszała tego typu twórców.
Zespół Jalee prowadzony przez Patryka Dżamana, zaprezentował proste piosenki, które w zapowiedzi imprezy otrzymały etykietę chillout. Zabrzmiały utwory zagrane w tercecie bas, gitara i cajón. Najprostsza forma piosenki, przy tradycyjnym akompaniamencie, niezbyt sprawdziła się na żywo. Choćby z tego względu, że rytmicznie przygotowanie tria pozostawiało wiele do życzenia. Zespół ratował się coverami. Utwór „Stolen dance” z repertuaru Milky Chance zaśpiewany z gościnnym udziałem Szymona Frankowskiego (The Same), wprawił co niektórych w stan uniesienia. Jednak grupa nie zagrał nic ponad radiową sztampę. Zabrakło też uroku lub charyzmy, jednak to jest problem na zupełnie inny tekst.
The Same to formacja powstała trzy lata temu. Kwintet wykonał w pełni autorski materiał przywołujący najbardziej haniebne lata polskiego rocka z lat 90. Oprawa męsko - damskiego dwugłosu i britpopowe zagrywki gitary, mimowolnie kojarzyły się z dokonaniami Big Day. Jednak z racji na miałkość kompozycji warto przypomnieć takie formacje jak Yokashin, czy Atmsphere. Nie sposób pominąć także liryki trącącej oazowym przekazem. Propozycja zdecydowanie dla fanów tego, co można usłyszeć na antenie radiowej w prime time'ie.
Wielkim zaskoczeniem był występ rapera „Soula”. Mody „nawijacz” z miejsca poderwał publiczność z krzesełek, ale euforia tłumu trwała jedynie przez dwa utwory. Kolejne bity opatrzone młodzieńczymi rymami, nie zbyt przypadły do gustu publice.
Najważniejszym występem wieczoru miał być kolejny już koncert grupy Seth. Metalowa stylizacja, kilka coverów w tym „Killing in the name” z repertuaru RATM, to charakterystyczne elementy Setha. Równie rozpoznawalnym w brzmieniu grupy jest słyszalna męczarnia - zwłaszcza perkusji. Piątkowy koncert w Kawałku brzmiał tak, jakby muzycy starali się przebrnąć przez siedem przygotowanych kompozycji. Jakby każda kolejna zwrotka sprawiała im trudność. Zespół wydawał się czekać na zakończenie wieczoru. W finale jednak doszło do zabawy scenicznej, bo muzycy chcąc zadowolić swoją publiczność, postanowili zmienić frontmana. Odgrywając po raz kolejny wspomniany powyżej cover, na wokalu pojawił się gitarzysta Konrad Niedzwiecki. Patryk
Dżaman, - wokalista zespołu po przejęciu gitary, zabrał się za odgrywanie partii rytmicznej utworu. Tak z uśmiechem - na luzie - muzycy zakończyli wieczór.
Pomimo wielkiej różnorodności stylów i gatunków, widocznego zapału młodych, trudno mówić o tym, że na koszalińskiej scenie pojawia się coś interesującego. A może właśnie określenie „Koszalińska Scena Muzyczna” doskonale opisuje miniony wieczór. Nic świeżego, covery i odwołania do lat 90. ubiegłego wieku. Poza tym młodzi bez złości, buntu, kontestacji - dzielący się życzliwie swoją pasją. Czyżby nawet w środowisko amatorskich muzyków wrosło już pokolenie oczekujące poklasku i uznania. Może dlatego przez cały wieczór brzmiał repertuar dla inż. Mamonia - sprawdzony, ale zagrany bez polotu.